Fragment nowej książki pt. "MOJE GRAN RUMBO"
Kiedy nasze czółno zjeżdżało z rzeki Ayambis, ujrzeliśmy następną złotodajną Cangasa, która przywitała nas piękną kolorową tęczą. Byliśmy na terytorium Indian Huambisa, znanych ze zwyczaju zmniejszania czaszek zabitych wrogów. Mój przewodnik Roger ostrzegł mnie, abym nie kasłał przy ludziach, bo bez wahania zabiją mnie z obawy przed grypą. Po drodze mijaliśmy puste wioski wymarłe z powodu tej choroby. Odizolowani od reszty świata, nie mieli immunologicznej odporności.
Po pewnym czasie spotkaliśmy stojącą w rzece grupę Indian, która korzystając z wartkiego przepływu wody, w pustym pniu starego drzewa wypłukiwała z piasku zebranego na jego dnie grudki złota. Zanurzeni w wodzie po pas, nakładali piasek na pień. Na jego dnie zostawało cięższe złoto, delikatnie wybierane przez kobiety i dzieci. Jak się okazało, każda indiańska rodzina miała około 4 kilogramów tego kruszcu.
Dwie godziny później spotkaliśmy inną grupę Indian, która wyławiała ryby przy ujściu bocznej rzeczki zastawionej patykami. Gdzieś kilometr dalej wlali do niej sok z liany curare. Jego mała ilość powoduje śnięcie ryb. Koncentracja jest jednak zbyt mała, aby była trująca dla ludzi.
Okazało się, że byłem pierwszym "białym" człowiekiem, który dotarł do tej okolicy. Dla tutejszej ludności stanowiło to swego rodzaju sensację. Stale chodziły za mną ich dzieci i krzyczały "oczy kota, oczy kota", ponieważ nigdy przedtem nie spotkały kogoś, kto miał niebieskie oczy.
Po pewnym czasie rzeka Cangasa zwęziła się między skałami i trzeba było zostawić czółna, aby dalej iść wzdłuż brzegów. Miałem wielkie szczęście, że w ostatnim momencie zobaczyłem na ziemi małego węża naka-naka. Ma on śmiertelny jad w zębach i żądło w ogonie. Trucizna zawarta w jego jadzie w ciągu trzech dni koaguluje krew i człowiek w ogromnych boleściach rozpada się od wewnątrz. Uderzyłem go kolbą karabinu i uciekł. Mógł być to koniec mojej drogi.
Późnym popołudniem dotarliśmy do domowiska, gdzie Wambisa miał 4 żony i wiele dzieci. Za nocleg na podłodze ustawionego na wysokich palach szałasu zapłaciłem dwa naboje do dubeltówki. Z okazji naszej wizyty pan domu złapał w rzece białego krokodyla. Jego ogon starczył na kolację dla nas i dla całej jego rodziny. Mięso było smaczne, podobne do homara. Po powrocie do Iquitos kazałem kucharzom w mojej restauracji "Maloka" przygotować danie z ogona krokodyla. Stało się ono popularne wśród turystów.
W nocy, po kolacji, cztery żony pana domu ustawiły się przede mną w kolejce z miskami masato. Jest to napój alkoholowy z korzenia kassawy przeżuty w ustach i rozrobiony z wodą. W tropiku z powodu bakterii w ślinie szybko następuje fermentacja. Kobiety cały czas podawały swoje miski. Każda miała inny smak. Poratował mnie mój przewodnik Roger, który poradził, aby kolejną miskę wypić do dna i oddać odwróconą dnem do góry. To rzeczywiście zatrzymało kolejkę masato, i to w odpowiednim momencie, bo więcej pić nie mogłem. Wszyscy byli na lekkim rauszu, dlatego rozmowa z panem domu się ożywiła. Chodziło o handel wymienny na złoto. Najbliższy punkt skupu złota był oddalony o dwa tygodnie drogi i Huambisa bał się, że w czasie takiej wycieczki, kiedy jego żony zostaną same, sąsiedzi narobią mu dzieci.
Wyjąłem z plecaka jubilerską wagę z ciężarkami i zaczęła się długa ceremonia handlu grudkowym złotem. Kruszec był dokładnie ważony i opłacany gotówką. Zaraz potem rozłożyłem towary do sprzedaży: naboje do dubeltówki, baterie do latarek, podkoszulki i kąpielówki dla dzieci etc. Szczególnie wartościowe były naboje, ponieważ każdy strzał do leśnej krowy oznaczał 40 kg dobrego mięsa. Targowanie o ceny trwało dosyć długo, ale odbywało się to w przyjaznej atmosferze. Gospodarz był wdzięczny, że mógł w swoim domu kupić rzeczy, które były wartościowe dla niego i jego rodziny. Nasz bagaż się znacznie zmniejszył, a ja miałem pół kilograma grudkowego złota.
W nocy trzeba było dobrze owijać nogi kocem, aby uniknąć ukąszenia przez nietoperza, bo można było zarazić się wścieklizną.
Kiedy obudziłem się wczesnym rankiem i zakładałem spodnie, które suszyły się na ścianie po brodzeniu w rzece, poczułem ukąszenie w kolano i szybko je zrzuciłem. Na podłogę wypadł duży czarny skorpion. Spojrzałem na mego przewodnika, a jego twarz wyrażała z tego powodu zmartwienie. Zapytałem go, co będzie? Odpowiedział, że nie będę mógł iść korytem rzeki. W kieszeni koszuli zawsze miałem podręczny zestaw na ukąszenie przez żmiję, który zawierał linkę do zatrzymania obiegu limfy w kończynie, skalpel i fiolkę jodyny do dezynfekcji. Kiedy myślałem o cięciu ciała w miejscu ukąszenia w celu wyssania jadu, nagle runąłem na podłogę. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Byłem z tego powodu wściekły, ponieważ moje nogi sparaliżował strach. Ogarnął mnie szok. Nie mogłem panować nad swoim ciałem. Mimo wszystko podniosłem się i weszliśmy w rzeki, aby wracać do Iquitos. Dzięki temu, że szybko zrzuciłem spodnie, ukąszenie skorpiona okazało się powierzchowne. Szczęśliwie dotarliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy nasze czółna. Kiedy opuszczaliśmy rzekę Cangasa, mimo bezchmurnego nieba spadły na nas duże krople ciepłego deszczu. Miałem wrażenie, że ta rzeka, która nas witała tęczą, teraz płakała, że ją opuszczamy.
W połowie drogi przez góry (chcieliśmy ominąć wodospady rzeki Ayambis) wyczerpały się nam zapasy żywności. Byłem tak głodny i zmęczony marszem przez góry, że w końcu usiadłem na ziemi i nawet nie mogłem podnieść głowy. Było mi wszystko jedno, czy będę żył, czy umrę. Myślałem: Boże, czy to już czas, aby opuścić ten świat? Po pewnym czasie pod moją twarzą pokazała się ręka przewodnika, a na niej duży wijący się robak, podobny do polskiego pędraka. Patrzyłem na tego robaka całkowicie zobojętniały. Przewodnik paznokciem rozciął brzuch robala, wycisnął z niego brązowy płyn i wsadził mi go do ust. Wyssałem tłuszcz, który smakował jak masło bez soli, i wyplułem twardą skórę. Jeden taki robal dawał mi energię na dwie godziny marszu. Dodatkowo przewodnik żywił mnie dużymi mrówkami curvince, które wykopywał z ich tuneli w ziemi. Kiedy nareszcie dotarliśmy do pierwszego domowiska, gospodarz miał ugotowaną zupę. Był to najbardziej smakowity posiłek w moim życiu, między innymi dlatego, że zawierał sól. Od marszu przez górską dżunglę bolało mnie całe ciało, ale byłem szczęśliwy, że żyję.
Po powrocie do Iquitos okazało się, że uważano mnie za zaginionego, ponieważ wróciłem dwa tygodnie później, niż planowałem. Moja żona opłakiwała mnie jak wdowa. Ale podróż do Cangasa była jedną z najlepszych w moim życiu. W mojej ulubionej "Cafe Express" w Iquitos czasem pojawiał się "Ładny kogut", mający kontakty z Indianami Huambisa, którzy pytali się o mnie i byli ciekawi, czy do nich wrócę. Mile ich wspominam i dobrze im życzę.
Stan Tymiński
Acton, Canada, 22 marca 2106
www.rzeczpospolita.com
Strategia rozwoju (2/3
Wiele lat temu, w czasie wizyty w Los Angeles w jednej z restauracji w trakcie śniadania, otrzymałem od nieznajomego mężczyzny małą książeczkę w zielonej oprawie na temat darowizny. Jej głównym przesłaniem była myśl: jeżeli wspomożemy osobę potrzebującą, możemy oczekiwać dziesięciokrotnie wyższej nagrody. Od tamtej pory przestałem się złościć na wysokie podatki, które zacząłem uważać nie tylko za darowiznę, ale także za ubezpieczenie przed niestabilnością społeczną, która niszczy możliwości zarabiania pieniędzy. Nie można jednak polegać na regularnej ofiarności bogaczy. Do tego są programy opieki społecznej i to one definiują solidarność, czyli ofiarność obywateli. One są częścią strategii rozwoju, która w ten sposób określa ustrój państwa.
Jako humanista, zawsze stawiam wartość człowieka ponad wartością pieniądza. Innymi słowy, nie jestem bezwzględną maszynką do akumulacji pieniędzy. Moja stała zasada to "żyj i innym daj żyć". W związku z tym jestem zdumiony, że podatek liniowy jest nadal popularny w Polsce, gdzie miłosierdzie należy do fundamentów religii katolickiej. W wielu krajach Europy nawet znaczące partie liberalne opowiadają się za utrzymaniem progresywnej skali podatku dochodowego, choć często postulują łagodzenie progresji stawki.
Niepokoi mnie przepaść pokoleniowa... Ze Stanisławem Tymińskim rozmawia Andrzej Kumor
– Panie Stanisławie, wrócił Pan z Polski, był Pan tam pierwszy raz po dziewięciu latach, i zawsze jesteśmy zainteresowani Pana opisem sytuacji, człowieka, który Polskę zna jak gdyby od wewnątrz, bo działał Pan tam politycznie, więc zna Pan i ludzi, i polityków. Jaka jest Pana ocena polskiej sytuacji dzisiaj? Czy to jest tak, jak mówi rząd, że wszystko jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej – bo w Warszawie słyszymy propagandę sukcesu niemal jak za Gierka?
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/Tyminski#sigProIdda92aa6d24
– W czasie mojej krótkiej wizyty w Polsce – co było dla mnie po dziewięciu latach przeżyciem bardzo emocjonalnym – spotkałem się z dużą liczbą ludzi z różnych warstw społecznych. I z tymi bardzo biednymi, i z tymi bardzo bogatymi, którzy skorzystali z przemian ustrojowych.
Wszyscy są zaniepokojeni swoim losem, ale zniszczenie ludzi, szczególnie tych, którzy pracują lub są na emeryturach, jest potworne. Jestem tym porażony, że w tak krótkim czasie ci ludzie są po prostu rozwaleni. Jest to dla mnie bardzo przykre.
Kradzież agendy politycznej
W 1990 roku jako lider kanadyjskiej Partii Libertariańskiej byłem zaproszony przez Komisję Prawa Wyborczego w Ottawie do zgłoszenia wniosków na temat możliwych zmian ordynacji wyborczej. Członkowie tej Komisji, głównie sędziowie, byli w szoku po mojej wypowiedzi, ponieważ oskarżyłem główne partie polityczne o kradzież programów oraz agendy politycznej.
Mechanizm tej kradzieży polega na tym, że duże partie, które mają duże zasoby pieniędzy oraz możliwości kredytów bankowych, bezczelnie przywłaszczają sobie mozolnie wypracowany program mniejszej partii politycznej. O ile w dojrzałej demokracji wyborcy by na to zwrócili uwagę, w demokracji, gdzie jest wielu emigrantów, często ten ważny szczegół pozostaje niedostrzeżony. A wiadomo, że każda kradzież jest niemoralna, i wiadomo, że nie można niczego dobrego oczekiwać od partii, która kradnie programy.
W 1995 roku lewicowy rząd premiera Boba Rae prowincji Ontario i jego partia (New Democratic Party) stracili poparcie społeczne z powodu złego stanu ontaryjskiej gospodarki oraz rekordowego deficytu w czasie panującej wówczas w Kanadzie recesji.
Mike Harris i jego partia (Progressive Conservative Party of Ontario), aby wygrać wybory, bezczelnie przywłaszczyli sobie program polityczno-gospodarczy Partii Libertariańskiej, której w 1990 roku byłem liderem i miałem w jego tworzeniu duży udział. Wielu Ontaryjczyków uważa, że kluczowym momentem była wtedy końcowa debata telewizyjna, kiedy to Mike Harris, mówiąc bezpośrednio w kamerę, wyjaśnił sens naszego programu, który nazwał programem praktycznej rewolucji. To było coś niezwykłego, że centrowa partia polityczna woła o znaczne zaniżenie kosztów rządu i cięcia podatków, a także likwidację deficytu budżetowego, który wtedy wynosił 11 miliardów dolarów, co obciążało 6 milionów mieszkanców prowincji Ontario. On i jego partia tym sposobem odnieśli znaczne zwycięstwo i pozwoliło mu to także na zwycięstwo w kolejnych wyborach. Mike Harris i jego rząd "panowali" w Ontario od 1995 do 2002 roku. Po odejściu z ontaryjskiego rządu Mike Harris współpracował z Fraser Institute o libertariańskiej orientacji.
Podobne doświadczenie miałem w Polsce w 1992 roku, kiedy to na zlecenie Leszka Millera z SLD wypromowano byłego członka PZPR Andrzeja Leppera na szefa nowo powstałej partii Samoobrona.
Mechanizm finansowania polegał na zatwierdzeniu funduszy na szkolenie rolników, a były to pieniądze przyznane na ten cel przez rząd USA. Nieznany wówczas Andrzej Lepper mogł z tego powodu jeździć ze swoją świtą po całej Polsce mercedesem i budować nową partię polityczną z cudzych pieniędzy. W praktyce przyjeżdżał do wsi, gdzie zbierał rolników w świetlicy i po krótkiej pogadance politycznej prosił o podpisanie listy obecności, za co dostawał za każdy podpis kilkaset złotych.
Jego zadaniem od samego początku było wypchnięcie Partii X, której byłem liderem, ze sceny politycznej. O Andrzeju Lepperze i jego Samobronie mówiły wtedy wszystkie media, kiedy w tym samym czasie Partię X całkowicie wyciszano, a jeśli już, to wspominano nas tylko negatywnie. Nawet członkowie Partii X nagabywali mnie o połączenie sił z Samoobroną, bo mieli taki sam program jak my. Na miesiąc przed wyborami do Sejmu w 1993 roku nagle wypowiedziano Partii X lokal na Nowym Świecie w Warszawie i oddano go Samoobronie z jedynym naszym telefonem. W czasie kampanii wyborczej Andrzej Lepper nie tylko głosił wszystkie tezy naszej platformy wyborczej znanej jako "Plan X", ale z pomocą wtyczek w naszej partii nawet wyprzedzał nas z tematami odcinka wyborczego w telewizji. Była to bardzo skuteczna strategia, z którą nie mogliśmy dać sobie rady, ponieważ elektorat Partii X w wyniku tej akcji był całkowicie zdezorientowany. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić i to właściwie zmusiło mnie do opuszczenia polskiej sceny politycznej w 1994 roku.
Ale jakby tego było za mało, w 1994 roku przyjechał do mnie do Komorowa pod Warszawą sam Leszek Miller z propozycją, abym wsiadł w jego samochód, żeby pojechać do mieszkania Aleksandra Kwaśniewskiego w Warszawie na wódkę. Wyjaśnił, że SLD do wyborów prezydenckich w 1995 chciała mieć dwóch kandydatów – Kwaśniewskiego i Tymińskiego, i w ostatnim momencie przed wyborami całe SLD miało głosować, kto będzie końcowym kandydatem. Odpowiedziałem Millerowi, że chętnie z nim do Olka pojadę, jeśli Olek publicznie powie, że jest Żydem lojalnym dla Polski. Leszek Miller się głęboko zamyślił i odparł: "Olek tego nigdy nie powie". Poza tym zawsze uważałem, że samotność jest lepsza niż złe towarzystwo. Zaproszenie ze strony SLD było też dla mnie zniewagą, ponieważ byłem wtedy liderem Partii X, a on mnie namawiał do porzucenia Partii X, czyli do zdrady ludzi, którzy mi zaufali i których reprezentowałem na arenie politycznej.
Obecnie mam wątpliwą satysfakcję, że tezy Planu X, nad którym pracowałem 20 lat temu, zostały przywłaszczone przez takie partie polityczne, jak PiS i SLD. Jest to ordynarny populizm, aby powiększyć swój elektorat. Ubrał się diabeł w ornat i na mszę dzwoni. Potencjalny wyborca musi wiedzieć, że to nie program jest najważniejszy, ale jakość ludzi, którzy, tak jak to bezczelnie zrobił Donald Tusk i jego PO w wyborach 2007 roku, nie oszukają po wyborach, tylko z żelazną determinacją wprowadzą go w życie. Zgodnie z regułą, że jeśli się zapełni autobus inteligentnymi, prawymi Polakami, to oni sami znajdą najlepszą drogę na wyjście z kryzysu.
A więc mam obowiązek ostrzec Polaków przed fenomenem kradzieży myśli politycznej. Taka niemoralna kradzież to czysty populizm i oszustwo. A to dlatego, że każdy program polityczny wymaga dobrych ludzi, którzy go wprowadzą w życie z patriotycznym sercem i żelazną determinacją, aby zgodnie z naszą Racją Stanu poprawić los polskiego narodu. Obcy nam kulturowo, bezkarni złodzieje programów wyborczych i myśli politycznej marzą tylko o władzy dla dalszej grabieży naszego Narodu. A za każde przestępstwo powinna być kara współmierna do szkody.
Szczęśliwie w Kanadzie mamy ordynację wyborczą na zasadzie jednomandatowych okręgów wyborczych i możemy głosować na dobrych ludzi. W Polsce do dziś obowiązuje ordynacja proporcjonalna, która zmusza do głosowania na partie polityczne, co daje całkowitą bezkarność za niespełnione obietnice nieuczciwych polityków.
Stanisław Tymiński
www.rzeczpospolita.com
Acton, Ontario
28 listopada 2012
Andrzej Kumor: Wywiad ze Stanisławem Tymińskim
Wywiad przeprowadzono w lutym 2012
- Minęło dwadzieścia kilka lat, od kiedy starał się Pan o prezydenturę w Polsce. Świat się zmienił, Polska się zmieniła, wiele rzeczy wyszło na jaw, ludzie dowiedzieli się o wielu sprawach.Jak Pan ocenia tamten czas z tej perspektywy i czy wiedząc to wszystko, co Pan dzisiaj wie, też by się Pan zdecydował wtedy stawać do wyborów, ten pierwszy raz, niejako rzucając się na głęboką wodę?
- Nie jestem pewien, czybym się zdecydował drugi raz tak silnie zawalczyć, jak walczyłem o Polskę w tych wyborach w 90 roku, ponieważ po latach refleksji, niestety jestem przygnębiony z tego powodu, że Polacy jako naród okazali się narodem tchórzy.
Kiedy w 90 r. mieliśmy naszego śmiertelnego wroga w pogoni, już niektórzy z nich pakowali walizki, żeby wyjechać z kraju, ze strachu, że my wygramy wybory, to wtedy niestety, w II turze, ludzie stchórzyli.
Widząc ten okropny atak na mnie – co było dla mnie wielkim komplementem, że wrogowie tak się poniżyli, że rzucili we mnie stek kłamstw, bo to było przecież z ich strony poniżenie; wielcy intelektualiści bluzgający kłamstwem na prawo i lewo – to znaczyło, że myśmy mieli siłę.
I niestety, Polacy nie byli w stanie obronić swoich głosów, a wtedy wystarczyło podnieść kij i nie trzeba byłoby nawet bić, oni sami by uciekli z kraju.
- Nie sądzi Pan, że jednak doprowadziliby do jakiegoś siłowego rozwiązania, może zamachu na Pana?