31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi.
Wypadek wydarzył się 14 lat temu. Mariusz Rokicki – w dzień po swoich 21. urodzinach – w upalny, sierpniowy dzień skoczył na główkę do wody i złamał kręgosłup w odcinku szyjnym. Jak wspomina – po wypadku nie pamiętał, co się stało, dopiero po pewnym czasie ogarnęło go przerażenie, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. Po latach leczenia, rehabilitacji i zmagań z własnymi słabościami, zaczął pisać blog, a następnie wpadł na pomysł napisania książki ze swoimi wspomnieniami.
Rodzicom, którzy mimo, że zafundowałem im całe to piekło, walczyli o mnie jak lwy i nigdy nie przestali kochać. Rodzeństwu i Asi, która ułatwia mi życie od pierwszego dnia pobytu w Domu Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy w Radomiu. Wszystkim pielęgniarkom i pokojowym, którzy są dla mnie rodziną, oraz całej byłej dyrekcji Domu. Książkę dedykuję również wszystkim przyjaciołom, którzy są ze mną na dobre i na złe, a także wspaniałym kibicom Wisły Kraków – ich wielkie serca wyciągnęły mnie z kłopotów i dały mnóstwo radości. Dziękuję wszystkim i dziękuję Bogu za to, że dał mi siłę, abym mógł napisać.
Lecz choć wiele bitew przegranych,
To wojna wciąż trwa i na pewno
Wygrać muszę ją tylko ja!
(Wszystkie motta rozdziałów i podrozdziałów są fragmentami wierszy i tekstów piosenek Mariusza Rokickiego)
Skok
Ta jedna chwila wszystko zmieniła... Ten cios od losu to ciężki nokaut.
"Brawura i brak wyobraźni" – wszyscy znają ten dziennikarski frazes. Kwituje się nim głupie zabawy i pomysły, które mają tragiczne konsekwencje. Te słowa są tak często używane, że przestajemy rozumieć ich rzeczywiste znaczenie.
Moja opowieść próbuje je przywrócić. Tak, jestem jednym z tych, o których słyszycie w wiadomościach: młodym człowiekiem, który nie pomyślał o przyszłości, bo ważne było tylko tu i teraz. To o takich jak ja mówi się: "Zgubiła go młodzieńcza brawura i brak wyobraźni". Pochodzę z małej wioski, której mieszkańcy zajmują się przede wszystkim uprawą warzyw. Pomagałem rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa i robiłem to samo co nasi sąsiedzi: uprawiałem pomidory i paprykę, a potem je sprzedawałem. Jeśli mieliście kiedyś własne gospodarstwo lub choćby działkę, to wiecie, jaką radość sprawia widok dojrzewających owoców i warzyw, które sami wyhodowaliście. Człowiek czuje wtedy, że potrafi zrobić coś dobrze, i docenia samego siebie. Ta praca dawała mi szczęście i pozwalała cieszyć się życiem. Razem ze mną i rodzicami w domu mieszkało młodsze rodzeństwo – dwójka kochanych szkrabów: Jarek i Kasia. Starsze rodzeństwo – Robert i Ania – pracowało za granicą. Wszystko zmieniło się dzień po moich dwudziestych pierwszych urodzinach – 16 sierpnia 1998 roku. Lato było wtedy wyjątkowo gorące, a urodziny wyjątkowo nieudane i bardzo nietrzeźwe. Obchodziłem je wraz z kumplem Jarkiem i kilkoma znajomymi – niepotrzebnie i nieodpowiedzialnie – na giełdzie warzywnej w Łodzi. Prawdziwa impreza planowana była na niedzielny wieczór, ale jubilat miał już na nią nie dotrzeć. Po powrocie z giełdy, choć byłem niewyspany i zmęczony, nie zdecydowałem się na odpoczynek. Zamiast tego pojechałem szybko po moją dziewczynę, która mieszkała kilka kilometrów dalej. Po drodze zabrałem jeszcze kumpla. Było bardzo gorąco, więc postanowiliśmy całą paczką pojechać nad wodę. Nie minęła nawet godzina, gdy byliśmy na miejscu. Kiedy tylko wysiadłem z samochodu, poczułem coś dziwnego, jakby jakaś niewiarygodna siła przyciągała mnie do wody. Jeszcze nigdy nie spieszyłem się tak bardzo, żeby do niej skoczyć.
Nie umiem tego wyjaśnić: ani pośpiechu, ani swojego zachowania. Przecież wiedziałem, jak tam jest płytko! Jeśli mam jakoś próbować to tłumaczyć, mogę powiedzieć tylko jedno: przeznaczenie. Widocznie tak musiało być, innej odpowiedzi znaleźć nie potrafię. W pośpiechu rozebrałem się, wziąłem rozbieg... Wtedy już wiedziałem, że robię źle i że nie spotka mnie nic dobrego, ale nie mogłem się zatrzymać. Jeszcze przez chwilę widziałem i słyszałem kolegę, który coś krzyczał. Próbował mnie zatrzymać, ale mu się nie udało. Najpierw bardzo lekkie uderzenie i żadnego bólu.
Otwieram oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego nie potrafię nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku, nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza: brakuje powietrza, wzrok jest coraz słabszy, wreszcie wszystko gaśnie. Czy są jakieś myśli? Jest pytanie: Boże, czy to już koniec? W taki sposób mam odejść z tego świata? Po chwili czuję coś, czego nie potrafię opisać: jestem malutkim punkcikiem świecącym w ciemnościach, który – niczym pocisk – mknie z ogromną prędkością.
Nie wiem, jak to jest, ale widzę siebie – wiem, że to ja! – jako ten bardzo jasny punkt w mroku. Wokół mnie jest coś pięknego, wyczuwam czyjąś obecność: jestem otoczony potężną miłością, która nie pozwoli zrobić mi nic złego i daje poczucie bezpieczeństwa. Ufam jej bezgranicznie, otacza mnie jasność i miłość. Przede wszystkim dzięki tej miłości wytrzymałem wszystko, co przyszło potem. Tylko dzięki niej mogłem pogodzić się z tym, że z młodego i silnego chłopaka stałem się kimś bezradnym i zależnym od innych. Dzięki niej mogłem nadać temu wszystkiemu sens: Bóg chciał, żebym żył, i dał mi drugą szansę, ale jednocześnie ukazał życie z innej strony. Jest ono znacznie trudniejsze, lecz mam pewność, że nigdy nie będę samotny, bo ktoś tam na mnie czeka.
Tuż po
Chcę wierzyć czasem, że to jest sen. Że otworzę oczy i koszmar zniknie. Pierwsze przebłyski: rozmazane obrazy, zniekształcone głosy, ledwo rozpoznawalna twarz kolegi. Znów ciemność i doprowadzające do szału – coraz głośniejsze – wycie karetki. Najpierw z oddali, a potem jakby syrena była w mojej głowie. Wydaje mi się, że już nie wytrzymam tego hałasu, gdy nagle wszystko cichnie.
Nie pamiętam nic z tego, co działo się przez kilka kolejnych tygodni. Ponad dwa miesiące na oddziale intensywnej terapii trwała walka o moje życie. Lekarze robili, co mogli, a rodzice przeżywali jeden z najgorszych koszmarów. Kiedy wreszcie otwarłem oczy, byłem sam. Nie umiałem pozbierać myśli, nie było nikogo, kto mógłby mi wytłumaczyć, co się stało. Tylko ja sam podłączony do mnóstwa rurek, przewodów, kabli i kroplówek. Chciałem uciec stamtąd jak najszybciej, ale nie mogłem nawet odrobinę poruszyć głową. Nie czułem ani rąk, ani nóg. Nie potrafiłem nawet krzyczeć. Boże, co się dzieje? Błagam pomóż mi wstać i uciec stąd, błagam! Nie rozumiałem nic, wszystko przerażało, a łzy – ze strachu i rozpaczy – płynęły ciurkiem. Boże, gdzie jestem? Jeszcze nigdy nie byłem tak wystraszony jak wtedy. Wydaje mi się, że każda komórka mojego ciała wrzeszczała z przerażenia. Nikt oprócz mnie nie mógł tego usłyszeć, a ja panicznie wołałem rodziców: "Gdzie jesteście? Cierpię, bardzo się boję, a was nie ma!". Błagałem, choć sam ledwo byłem w stanie usłyszeć swój szept: "Niech ktoś zabierze mnie do domu, do mamy". Leżałem bez ruchu, patrząc w sufit, i czekałem, żeby ktoś w końcu do mnie przyszedł.
Wreszcie się doczekałem – podeszła jakaś kobieta w zielonym fartuchu. Chciałem ją zapytać, co ja tutaj robię, ale nie mogłem wydusić słowa. Dopiero wtedy zorientowałem się, że to przez rurkę, która tkwi w ustach. Ubrana na zielono kobieta coś koło mnie zrobiła, otarła łzy, powiedziała słowa, których nie byłem w stanie zrozumieć, i odeszła. Nie uspokoiłem się. Przeciwnie, wpadłem w jeszcze większą panikę. W głowie gonitwa myśli (wszystkie złe!), co chwilę zasypiałem i budziłem się. Gdy za którymś razem ponownie otworzyłem oczy, obok stała cała rodzina. Miałem mnóstwo pytań, ale brakowało mi siły, aby się odezwać; byłem taki zmęczony. Czekałem, aż oni coś powiedzą, ale milczeli.
Cały czas miałem gorączkę – siostra ocierała mi pot i robiła okłady na czoło. W końcu zdobyłem się na to, by wyszeptać pytanie, czy rozbiłem samochód. Wywnioskowałem bowiem, że skoro jestem w szpitalu, to miałem wypadek, ale nie pamiętam, jak do niego doszło. Siostra wyjaśniła mi wtedy, że jestem tu z powodu skoku do wody. Początkowo nie mogłem sobie nic przypomnieć, wspomnienia jednak zaczęły stopniowo wracać. Im więcej ich było, tym trudniej przychodziło powstrzymywanie się od płaczu.
Zdarzyło wam się kiedyś spać i zostać obudzonym przez muchę, która chodzi po twarzy? Znacie to na pewno: nieprzyjemne uczucie. Wystarczy jednak przebudzić się i odgonić muchę ruchem ręki. Ale co zrobić, gdy każda z rąk waży tonę i nie można ich podnieść? Gdy jesteś podłączony do respiratora i nie możesz zawołać po pomoc? Pamiętam te chwile, gdy uparta mucha siadała mi na twarzy. Wchodziła wszędzie: do ucha, do nosa, nawet do ust. Potem chodziło ich coraz więcej i więcej. Wystarczy mały owad, aby doświadczyć, czym są prawdziwe tortury.
Największym koszmarem były jednak nie muchy, ale docierająca do mnie potworna świadomość tego, że jestem sparaliżowany. Zaczynałem rozumieć, że nie mogę wstać, nie mogę wyjść do toalety, nie mogę poruszyć się nawet odrobinę. Cały czas chciało mi się pić i marzyłem o zapaleniu papierosa. Byłem przekonany, że moje ubranie jest w szafce obok łóżka, a do tego miałem pewność, że w spodniach są fajki – bezskutecznie prosiłem, aby ktoś mi je podał. Przy życiu trzymała mnie tylko nadzieja na to, że uda mi się wreszcie zapalić wymarzonego papierosa. W końcu wymyśliłem plan: któraś z pielęgniarek pomoże mi wstać i zaprowadzi do kibelka, a tam – bez łaski! – sobie zapalę. Gdy poprosiłem jedną z sióstr, aby zaprowadziła mnie do ubikacji, bardzo się zdziwiła. – A po co? – zapytała. – Sikasz do worka, kupę zrobiłeś niedawno. Dopiero co cię myłyśmy. Skamieniałem. Co ona mówi?! Jaki worek? Jaka kupa? Co to za brednie? Wkurzyłem się: domyśliła się, że chcę zapalić, i nagadała głupot, żeby mnie spławić. Sam nie byłem chyba w stanie wierzyć w to, że rzeczywistość była inna.