Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Połowa czerwca, to i czas na rozpoczęcie pow-wow trail. Mój rezerwat już gościł swój w zeszłym tygodniu, w tym zaś tygodniu minipow-wow lub przynajmniej minifestiwale odbędą się pewnie w większości rezerwatów, bo w czwartek przypada 21 czerwca, czyli National Aboriginal Day (Narodowy Dzień Rdzennych Mieszkańców – słowa "aborygen" nie używam z oczywistych względów. W języku polskim kojarzy się ono przede wszystkim z rdzennymi mieszkańcami Australii. Nie mogę też napisać Narodowy Dzień Indianina, bo tutaj angielskie "Aboriginal" odnosi się tak do Indian [politycznie niepoprawny termin], jak i do Inuitów [Eskimosów – znowu politycznie niepoprawny termin] oraz Metysów). Ustanowione w 1996 roku "święto" nie cieszy się zbytnią popularnością w okolicach Toronto, ale i tu można liczyć na pow-wow czy jakąś imprezę. W sobotę, 23 czerwca, w Well Hills Park (na wschód od Bathurst & St. Clair) odbędzie się tradycyjny pow-wow.
Nasz pow-wow był lokalny, czyli raczej mały (niewielu tancerzy i zaledwie trzy bębny). Nie ma się czemu dziwić, skoro – jak zresztą wszystko tutaj – było organizowane w ostatnim momencie. Do zorganizowania pow-wow zatrudniono moją dobrą znajomą, ale i ona niewiele mogła zdziałać w zaledwie dwa tygodnie. Większość nielicznych przyjezdnych wyjechała rozczarowana, psiocząc, że nasz rezerwat nie chce się "dzielić". Innym – jak mnie – się podobała kameralna atmosfera imprezy, chociaż nie dało się uniknąć wrażenia bylejakości, ale – jak już pisałem – to tu towarzyszy prawie wszystkiemu.
Przy okazji dużych pow-wow widzi się zdecydowanie więcej komercji i czasami aż trudno się przebić do areny przez stoiska sprzedawców oferujących nam "mielone z bizona", polityzujące koszulki, dream catchery (częstokroć opatrzone nalepką "made in China", reprinty obrazów Roya Thompsona etc. U nas stoisk prawie nie było, za wyjątkiem jednego czy dwóch sprzedających wodę i napoje gazowane. Nieco rozczarowywał brak większego nacisku na tradycję: niby był sakralny ogień, ale nikt tak naprawdę o niego nie dbał, nikomu nie przeszkadzało to, że kobiety chodzą w spodniach (zresztą teraz to już chyba prawie niemożliwe, by znaleźć pow-wow, gdzie wymagane byłyby spódnice), zabrakło cedru u wejścia na arenę i tak dalej. Dzieciom jednak podobał się fakt, że za parę minut mało rytmicznego pląsania w niepełnych strojach dostały po 30 dol., które zresztą zaraz wydały w miejscowym sklepie płacąc po dolara za puszkę pepsi. Pod tym względem trochę mi to przypominało Halloween – impreza zrobiona głównie z myślą o dzieciach, które biegają w tę i we w tę w kolorowych strojach. Dorosłych tańczyło bardzo niewielu, zaledwie kilku miejscowych miało tradycyjne stroje. O pow-wow więcej innym razem.
Jak ostatnio pisałem – prawie każdy dzień w rezerwacie dostarcza materiału do przemyśleń. Na przykład wczoraj: siedzę w szkole i próbuję napisać coś sensownego na świadectwie ucznia, który opuścił 120 dni nauki, gdy nagle słyszę za oknem straszliwy hałas – jakieś wrzaski i sygnał klaksonu. Zerwałem się i już miałem wybiec na zewnątrz, gdy usłyszałem huk wystrzałów – cztery strzały ze strzelby i seria sześciu z pistoletu. Ochota na wychodzenie na zewnątrz nieco mi przeszła, ale nie na tyle, by jednak nie wyjść. Wskoczyłem na rower i pojechałem w kierunku przeciwnym niż nakazywałby rozum, czyli tam skąd dobiegały hałasy i strzały. Nikogo już tam nie było, zatoczyłem więc koło i wracałem do szkoły okrężną drogą, gdy zza krzaków wypadło kilku miejscowych, którzy zaczęli coś do mnie wrzeszczeć. Jeden z nich miał kij bejsbolowy, co zachęciło mnie do zbliżenia się do nich. Sportowcy – pomyślałem sobie – więc nie ma się czego bać. Obawiać się jednak było czego, bo właśnie całkiem nieświadomie przejechałem koło kilku niedźwiedzi, które powodowane głodem i skuszone zapachem organicznych odpadków walających się po rezerwacie, przywędrowały całą rodziną z lasu. Strzelanina trwała jeszcze jakiś czas, by ucichnąć pod wieczór. Jej efektem było to, że trupem padł tata niedźwiedź i niedźwiedziątko, gdy tymczasem niedźwiedzica dała dyla w gąszcz chaszczy za cmentarzem. Miejscowi podobno słyszeli jej zawodzenie całą noc. Na fejsbuku rozgorzała gorąca dyskusja nad bezpieczeństwem dzieci i westchnienia ulgi, że niebezpieczeństwo zostało (przynajmniej czasowo) zażegnane. Matki, które sprzedają ostatnią zabawkę ich dzieci w lombardzie (pawn shop), by mieć pieniądze na narkotyki i alkohol, zapłonęły świętym oburzeniem. Jakże tak można, by niedźwiedzie łaziły po ulicach rezerwatu?! Mnie ogarnęły raczej kwaśno-gorzkie myśli. Oczywiście bezpieczeństwo moich uczniów stanowi dla mnie priorytet, niemniej jednak żal pozbawionych głębszej świadomości niedźwiedzi, które kierowane głodem, prostym instynktem przetrwania zbliżyły się do siedzib dwunożnych bestii, które w narkotycznym głodzie czy w pijanym amoku częstokroć są bliskie skrzywdzenia swojego własnego potomstwa. Spoglądając na truchło niedźwiedzia bezceremonialnie zastrzelonego z ręki białego policjanta, po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, jak daleko miejscowi odeszli od swych tradycyjnych nauk.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8554#sigProId45038f6072
Tak poza tym to rok szkolny dobiega końca... Nie, nie dobiega. "Do-biega" sugeruje jakiś ruch, pokonanie jakiegoś dystansu w dynamiczny sposób. Tutaj rok szkolny dogorywa. Nie, też źle. Dogorywa sugeruje, że coś "gorzało", czyli że w jakimś tam momencie był gdzieś jakiś zapał. Tu rok szkolny co najwyżej zdycha. Jest 20 czerwca i dyrektorka stale wymiguje się od udzielenia nam jasnej odpowiedzi na pytanie, kiedy kończymy i na kiedy świadectwa powinny być gotowe. Gdy zapytałem ją o to prawie dwa miesiące temu, odpowiedziała: "A zarezerwuj sobie bilet na kiedy tam chcesz i nikomu nic nie mów. Co ty na to?". W odpowiedzi na ten poziom profesjonalizmu ołówek wypadł mi z ręki i potoczył się po podłodze pod szafę. Schyliłem się, by go podnieść, jednocześnie uchylając się od odpowiedzi. Teraz dyrektorka odmawia napisania mi listu referencyjnego i chce, bym sam sobie wypisał protokół z wizytacji mojej klasy i wypełnił formę ewaluacji...
No, chyba dam sobie same piątki, bo w końcu czemu nie.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario
Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom.
Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku. Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów.
W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił.
Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze!
Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"...
Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern.
Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie.
Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami.
Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka?
Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu.
Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją.
Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim.
Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Forum - Goniec nr 25
Kanadyjskie studia są bardzo atrakcyjne na międzynarodowym rynku pracy. Osoby wykształcone w Kanadzie są poszukiwanymi pracownikami, mówią płynnie po angielsku i ich dyplom jest konkurencyjny w kraju pochodzenia.
Warto także wiedzieć, że obecnie kanadyjskie studia umożliwiają zatrudnienie w Kanadzie i otrzymanie pobytu stałego, ale pod warunkiem że wybierze się odpowiednią szkołę i program. Wiele instytucji edukacyjnych nie kwalifikuje się.
Program dla absolwentów umożliwia stałą emigrację zagranicznym studentom-absolwentom raz ich rodzinom w relatywnie prosty sposób.
Dlaczego warto zainwestować w studia w Kanadzie?
- NIE MA OGRANICZENIA WIEKOWEGO,
- STUDIA NIE SĄ RELATYWNIE DROGIE, A KOSZTY UTRZYMANIA STUDENTA W KANADZIE SĄ TAKŻE TAŃSZE W PORÓWNANIU DO INNYCH KRAJÓW ZACHODNICH,
- ZALICZA SIĘ JUŻ PROGRAMY PÓŁWYŻSZE W COLLEGGE'ACH (dyplom studium zawodowego)
- STUDENCI I ICH PARTNERZY MOGĄ W KANADZIE PRACOWAĆ
– KANDYDAT NIE MUSI TAKŻE POSŁUGIWAĆ SIĘ JĘZYKIEM ANGIELSKIM LUB FRANCUSKIM PŁYNNIE, PONIEWAŻ JEST MOŻLIWOŚĆ INTENSYWNEJ NAUKI JĘZYKA W KANADZIE,
- STUDENT MOŻE PRZYJECHAĆ Z RODZINĄ, dzieci mogą uczęszczać do szkoły bez opłat, współmałżonkowie lub konkubenci otrzymują OTWARTE prawo pracy, co jest wielkim bonusem i przywilejem danym przez rząd Kanady.
Kanadyjskie dyplomy są uznawane w wielu krajach świata, są konkurencyjne i atrakcyjne. Kanada posiada jeden z najlepszych systemów edukacyjnych na świecie. Nauczyciele są bardzo pomocni i przyjaźni, a nauka staje się przyjemnością. Wielu kanadyjskich absolwentów znajduje zatrudnienie nie tylko w Kanadzie, ale także w USA i firmach międzynarodowych.
Absolwenci zagraniczni mają prawo ubiegania się o pobyt stały oraz kanadyjskie obywatelstwo po dwóch latach.
Osoby, które imigrują po studiach w Kanadzie posiadają atrakcyjne zarobki, nie mają problemów z uzyskaniem licencji zawodowych, odnoszą duże sukcesy, łatwo integrują się. Wielu innych imigrantów bez kanadyjskiej edukacji całe życie pracuje na budowie lub przy sprzątaniu, pomimo że posiadają dobre zawody lub wyższe wykształcenie z Polski i innych krajów.
Warto zatem zainwestować w siebie i swoją przyszłość!
Uwaga! Studenci międzynarodowi – ABSOLWENCI – nieodpowiedni wybór szkoły/uczelni oraz programu może zaprzepaścić szanse na otrzymanie prawa pracy i stałej rezydencji w Kanadzie. Ważne jest, by wybrać akredytowaną – uznawaną przez urząd imigracyjny w programie CEC instytucję edukacyjną.
Obywatele polscy, którzy są zainteresowani studiowaniem w Kanadzie powyżej 6 miesięcy, powinni wpierw wystąpić o specjalne zezwolenia -STUDY PERMIT. W Kanadzie nie można studiować bez tego pozwolenia. Aby uzyskać pozwolenie na studiowanie w Kanadzie, trzeba posiadać list AKCEPTACYJNY z instytucji edukacyjnej, potwierdzający przyjęcie. Student ma prawo pracować na terenie uczelni, a po 6 miesiącach od rozpoczęcia nauki ma prawo do otwartej autoryzacji pracy. Absolwentom przyznawane jest prawo pracy zaraz po zakończeniu studiów w Kanadzie. Obecnie posiadają szanse pozostania w Kanadzie. Współmałżonkowie mogą pracować na cały etat w dowolnych miejscach.
Izabela Embalo
Canadian Immigration Practitioner
Licencjonowany Doradca
Prawa Imigracyjnego
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ DO KANADY,
STUDIOWANIEM, WIZĄ PRACY, PRZEDŁUŻENIEM POBYTU, PROSIMY O KONTAKT Z NASZĄ KANCELARIĄ
TEL. 416 515 2022,
E-MAIL: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
ZAPRASZAMY DO ODWIEDZENIA NASZEJ STRONY
INTERNETOWEJ:
WWW.EMIGRACJAKANADA.NET
Rozmawialiśmy tydzień temu, dlaczego agent jest ciągle bardzo przydatny w procesie poszukiwania domu. Wspomniałeś wówczas, o kontrakcie który zwykle się podpisuje z agentem, kiedy zaczynamy oglądać domy. Co powinniśmy wiedzieć na ten temat?
- Dokument, o który się pytasz, to "Buyers Representation Agreement". Jest to kontrakt zawierany pomiędzy planującym zakup nieruchomości a firmą brokerską reprezentowaną przez jej przedstawiciela.
Kontrakt ten określa bardzo szczegółowo wzajemne zależności pomiędzy dwoma stronami (buyer & real estate company) i – co jest najważniejsze – raz podpisany, staje się wiążącym kontraktem, który może mieć bardzo poważne konsekwencje prawne dla obu stron.
Zanim powiem o tych konsekwencjach, wspomnę tylko króciutko, dlaczego taki kontrakt powstał. Otóż sprzedający nieruchomość zawsze podpisywał kontrakt na współpracę z agencją i to nazywa się "Listing Agreement". Po podpisaniu tego kontraktu sprzedający miał swoją reprezentację. Natomiast kupujący, po pierwsze, nie podpisywali żadnego kontraktu na współpracę, czyli tak naprawdę nikt ich nie reprezentował od strony prawnej, ale również nie byli zwykle zobowiązani do lojalności i często się zdarzało, że kilku agentów nieświadomie pracowało dla tego samego "kupującego". Budziło to oczywistą frustrację, gdy sprawa się ujawniała. To tylko tak w skrócie.
W chwili obecnej, praktycznie pierwszą sprawą, którą agent powinien robić, kiedy spotyka potencjalnego klienta, który chce kupić nieruchomość, jest podsunięcie mu do podpisania wspomnianego na wstępie dokumentu. Wiadomo, agent chce wiedzieć, na czym stoi. Z drugiej strony, naturalną reakcją potencjalnego kupującego jest – "ja nic nie podpisuję, bo nie chcę zobowiązań". Jest to też naturalna reakcja i wcale się temu nie dziwię.
Owszem, kiedy planujący zakup spotyka się z agentem, którego zna z przeszłości albo z polecenia, to podpisanie takiego kontraktu przychodzi łatwo i zwykle nie budzi obaw. Natomiast kontrakt taki może być podsunięty do podpisania przez agenta "z przypadku", który na przykład pokazuje nam tylko jeden dom, który wybraliśmy z MLS. Wówczas oczywiście pojawia się pytanie, co zrobić, by nie zostać wystrychniętym na dudka.
Jest to zasadniczo bardzo proste.
Po pierwsze, kontrakt na współpracę ma określony okres ważności. taki jaki zostanie w ten kontrakt wpisany. Nie ma minimalnego okresu ważności. Czyli jeśli ktoś nam pokazuje jeden dom i wiemy, że tylko ten dom chcemy z danym agentem zobaczyć, a podsuwa nam kontrakt ważny na trzy miesiące, to na pewno nie jest on uczciwy. Wówczas należy przekreślić datę i wpisać ważność na przykład na 2 – 3 dni. Wystarczy! (Należy uzyskać inicjały agenta przy zmianie i postawić swoje).
Kontrakt ten też zawiera miejsce, w którym powinien się znaleźć ogólny opis nieruchomości, który chcemy kupić, oraz rejon, w którym jej poszukujemy. Tu też można się zabezpieczyć. Jeśli na przykład ktoś nam pokazuje specyficzny dom, o który poprosiliśmy, i posuwa nam kontrakt na współpracę, to oprócz wpisania bardzo krótkiej daty ważności kontraktu, możemy też wpisać konkretny adres danej nieruchomości. Oznaczać to będzie, że ów być może przypadkowy agent może tylko domagać się ewentualnego respektowania kontraktu tylko i wyłącznie w relacji do danej nieruchomości.
Myślę, że to jest proste!
Warto również wiedzieć, że o ile podpisanie listing agreement na sprzedaż jest zwykle wyłączne, to w przypadku "Buyers Representation Agreement" możemy mieć nawet kilku agentów, z których każdy działa w innym terenie. Na przykład, ktoś szuka domu, ale nie wie, czy ma to być Scarborough, czy Hamilton. Jeśli podpisze on kontrakt z jednym agentem na poszukiwanie domu w Scarborough, a z innym w Hamilton – zakładając, że każdy z agentów specjalizuje się w swojej okolicy – wszystko jest OK, jak długo w dokumencie to jasno określimy. Możemy mieć jednego agenta, który specjalizuje się w condo, innego we freehold.
Jeśli zaczynamy współpracę z agentem, możemy pierwszy kontrakt podpisać na tydzień czy dwa. Jeśli jesteśmy zadowoleni z serwisu i agent zdobędzie nasze zaufanie, to wówczas można zawsze podpisać nowy kontrakt na dłuższy czas czy następne dwa tygodnie.
Jakie są konsekwencje, jeśli mamy podpisany kontrakt z agentem na współpracę, a w tym czasie kupimy nieruchomość z jego pominięciem? Poważne! Agent ma prawo do swojego komisowego, tak jak jest to określone w systemie MLS, czyli zwykle 2,5 proc., i jest to sprawa pewna i nie do przeskoczenia. Również jeśli nasz kontrakt opiewa na 2,5 proc. + HST i nawet skorzystamy z usług "naszego" agenta, ale on zostanie zapłacony mniej niż owe 2,5 proc. – to agent ma prawo domagać się różnicy w commission od kupujących. Czyli należy uważać, co podpisujemy!
Na zakończenie jedna uwaga. Każdy kontrakt może być skasowany, za obopólną zgodą. Jest na to specjalny dokument nazywany "Cancellation of buyers representation agreement".
Przy czym nie zawsze każdy agent zgodzi się go podpisać bezwarunkowo. Często się składa, że za "zwolnienie" z umowy – oczekuje on pewnej rekompensaty finansowej. Tak więc jeszcze jeden dodatkowy powód, by uważać, co się podpisuje.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Finał XLII Konkursu Recytatorskiego Fundacji Władysława Reymonta im. Marii i Czesława Sadowskich
Napisane przez Kazimierz ChrapkaNie bój się, nie lękaj się! Wypłyń na głębię!
Jan Paweł II
Dobiegły końca zmagania konkursowe. Zdobywcy Głównej Nagrody Konkursu będą reprezentować dzieci i młodzież Polonii kanadyjskiej w październiku tego roku w Polsce na VIII Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim pt. "Mówimy Reymontem", który odbędzie się w Kleszczowie.
Do udziału w XLII Konkursie Recytatorskim, Fundacja W. Reymonta otrzymała prawie 246 zgłoszeń (taśmy z nagraniami recytacji) z Kolumbii Brytyjskiej, Ontario i Quebecu.
Komisja Sędziowska w składzie: Darek Sowiński – Burlington, Marta Wlaz – Hamilton, Marian Wojciechowski – Hamilton, zakwalifikowała 39 recytatorów, którzy walczyli w Finale Konkursu o medalowe miejsca w sześciu grupach wiekowych.
Jury Konkursu przesłuchań finałowych i Koncertu Laureatów w składzie:
- Lidia Buźny – Cambridge
- Iga Górski – London
- Natalia Kusendova – Mississauga
- Aleksander Siwiak – Hamilton
- Danuta Stopa – Polska
- Stanisław Szaflarski – St. Catharines
- Maria Walicka – Oakville
wyłoniło LAUREATÓW – zdobywców złotych, srebrnych i brązowych medali w każdej grupie wiekowej.
Grupa 0 (4-5 lat)
Dziewierz, Michał – Hamilton
Serra, Amelia – Mississauga
Grupa I (6-7 lat)
1. Szewczyk, Martynka – Hamilton
2. Gardziński, Maya – Oshawa
3. Nowak, Jakub – Oshawa
Grupa II (8-9 lat)
1. Królicki, Sonia – Mississauga
2. Wolowiec, Julia – Montreal
3. Jaroma, Justyna – Vancouver
Grupa III (10-11 lat)
1. Ludera, Patryk – Montreal
1. Nikolaev, Antonina – Montreal
2. Serra, Adriana – Mississauga
3. Wozniak, Jakub – Hamilton
Grupa IV (12-13 lat)
1. Łuksza, Patryk – Montreal
2. Przystupa, Józefina – Vancouver
3. Sagan, Isabela - Oshawa
Grupa V (14-15 lat)
1. Kapron, Magdalena – Hamilton
2. Ludera, Agata – Montreal
3. Jaroma, Grzegorz – Vancouver
Grupa VI (16-19 lat)
1. Szeliga, Annette – Hamilton
2. Ludera, Dominik – Montreal
3. Sagan, Aleksandra – Oshawa
Zdobywcy medali z każdej grupy wiekowej ponownie wystąpili przed Jury Konkursu podczas Koncertu Laureatów, walcząc o Główną Nagrodę Konkursu – wyjazd do Polski na VIII Ogólnopolski Konkurs Recytatorski pt. "Mówimy Reymontem". Oficjalnym zwycięzcą Konkursu został Dominik Ludera z Montrealu, jednak ze względu na fakt reprezentowania już Fundacji W. Reymonta na IV Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim w 2008 roku, Fundację w tym roku będą reprezentowali zdobywcy kolejnych miejsc:
- Szewczyk, Martynka – Hamilton
- Szeliga, Annette – Hamilton
Po raz kolejny w historii konkursu Fundacja nagrodziła dyplomami szkoły za najliczniejszy udział uczniów w konkursie i dyplomami nauczycieli, którzy przygotowali najwięcej uczestników do konkursu. Ponadto każda szkoła biorąca udział w konkursie otrzymała donację na potrzeby szkoły.
Szkoły
1. Szkoła im. M. Konopnickiej – St. Catharines (58 proc. uczniów szkoły brało udział w Konkursie)
2. Szkoła Polonii im. Jana Pawła II – Hamilton (40 proc.)
3. Polska Szkoła Średnia – Hamilton (36 proc.)
Nauczyciele
1. Monika Karpiński – Hamilton (21 uczniów)
2. Beata Baczyński – Oshawa (13)
Aleksandra Florek – Hamilton (13)
Danuta Marynowicz – Hamilton (13)
3. Barbara Wójcik – St. Catharines (12)
Jak widzimy, zmiany regulaminowe wprowadzone w 2007 roku przez Fundację W. Reymonta, rozszerzające udział w konkursie na teren całej Kanady, zdały egzamin i wpłynęły na dalszy wzrost prestiżu Konkursu Recytatorskiego im. Marii i Czesława Sadowskich, który teraz obejmuje całą Kanadę. Pragniemy dodać, że już od kilku lat zwycięzcy Konkursu Recytatorskiego biorą udział w Konkursie Recytatorskim w Polsce organizowanym przez bliźniaczą Fundację im. Wł.St. Reymonta w Polsce, a najlepsi z najlepszych z Polski przyjeżdżają do Kanady na Finał naszego Konkursu. W tym roku byli to:
- Izabela Tatara – Kleszczów, Polska
- Natalia Nadaj – Zabrodzie, Polska
- Radosław Wołkowycki – Warszawa, Polska
Ogłaszając już teraz przygotowania do XLII Konkursu Recytatorskiego, pragniemy podkreślić, że Fundacja W. Reymonta obejmuje swoim mecenatem dzieci i młodzież polonijną z całej Kanady. Termin zgłoszeń do 15 marca 2013. Konkurs 2 czerwca 2013 w Hamilton.
W imieniu członków i kuratorów Fundacji im. W. Reymonta, bardzo serdecznie dziękujemy nauczycielom i rodzicom za przygotowanie dzieci i młodzieży polonijnej do udziału w Konkursie Recytatorskim. Pragniemy wyrazić naszą wdzięczność za liczny udział w Finale Konkursu reprezentacji z Montrealu i Vancouveru, jak również gościom z Polski. Jako organizatorzy konkursów recytatorskich, mamy świadomość, że stwarzamy dzieciom i młodzieży polonijnej warunki do głębszego poznania literatury polskiej i bardziej pełnego wzrastania i rozwoju intelektualnego w oparciu o nasze dziedzictwo kulturowe.
Jesteśmy dumni z bardzo wysokiego poziomu recytacji konkursowych. Dziękując, gratulujemy wszystkim, którzy brali udział w każdej fazie konkursu. W naszych odczuciach każdemu z recytujących należy się medal za chęci, odwagę i wielki wysiłek. W tym Konkursie nie było zwycięzców i zwyciężonych, po prostu wygrała cała Polonia kanadyjska – nasze uzdolnione dzieci i młodzież szkolna.
Zwycięzcom Koncertu Laureatów – zdobywcom Głównej Nagrody, życzymy sukcesów i wspaniałych przeżyć podczas licznych występów w Polsce.
Komitet Konkursu Recytatorskiego
Kazimierz Chrapka – Koordynator
Zhong Guo – w wolnym tłumaczeniu Państwo Środka i tak właśnie nazywają swoją ojczyznę Chińczycy. I tak też obrazuje to chińska wersja mapy świata, Chiny pośrodku, z lewej Europa i Afryka, a po prawej obie Ameryki. Najstarsza z istniejących cywilizacji z historią ponad pięciu tysięcy lat zna swoją wartość i poczucie dumy narodowej. "Bo my, Chińczycy, to tak i tak, a wy, obcokrajowcy, to inaczej" da się często usłyszeć w rozmowach z Chińczykami, zaznaczyć należy, że nie ma w tym podtekstu nieprzychylności do obcokrajowców, lecz silne podkreślenie swojej wyjątkowości. Wrzuceni do jednego worka, jesteśmy wszyscy tacy sami, a przynajmniej wszyscy Europejczycy, Amerykanie i Australijczycy. Może z wyjątkiem Rosjan, bo to dla Chińczyków oddzielna półka.
Mimo tych stereotypów, które również występują po naszej stronie, bo przecież duża część naszego społeczeństwa nie widzi różnicy pomiędzy np. Wietnamczykami a Chińczykami, część Chińczyków zalicza nas do szeroko rozumianego bloku państw postkomunistycznych i to determinuje pryzmat, przez jaki nas widzą. Mało jednak który rozumie pojęcie słowiańszczyzny oraz konsekwencje, jakie niesie to za sobą odnośnie do kultury.
Własne poczucie wyjątkowości oraz nieznajomość świata zewnętrznego sprawiają często wręcz śmieszne stwierdzenia wypowiadane w luźnych rozmowach przez Chińczyków. Pewnego dnia stojąc w korku, widząc naprzeciw sznur ciężarówek, zapytałem taksówkarza, ile zarabia kierowca takiego TIR-a. Okazało się, że ma od 4 do 6 tysięcy rmb. Ja na to, że taki kierowca może sobie dorobić na lewiznach, jak np. na paliwie. Wyjaśniłem cały proceder "oszustwa", opierając się na czysto polskich doświadczeniach. Wtedy taksówkarz odpowiedział "Ty to znasz Chiny od podszewki". Po kilku zdaniach wyszło, że mój rozmówca miał wizję, że to tylko w Chinach i tylko Chińczycy są na tyle sprytni, aby opracować takie przekręcanie firmy na paliwie, a ja jestem tak obeznany w chińskich sprawach, że znam całą kombinację z lewymi fakturami od znajomego ze stacji włącznie.
Kolejną śmieszną historią jest to, kiedy często jem surowy ząbek czosnku do jakiegoś dania. Mogę wtedy usłyszeć: "ten jak prawdziwy Chińczyk, je czosnek", lub analogicznie, kiedy jem coś ostrego. Wprost daje się wyczuć, że w świadomości wielu Chińczyków jest, że pewne produkty są zarezerwowane tylko dla nich, a my, biali, znamy tylko cukier. Odnośnie do cukru, którego osobiście nie używam, a słodkich potraw nie lubię. Spotkałem się kilka razy z tym, że Chińczycy częstowali mnie czymś słodkim, mówiąc "Wy, Europejczycy, lubicie jeść na słodko", niestety ja odmawiam takich potraw.
Jeszcze inne zdarzenie miało miejsce w czasie załatwiania pewnej sprawy, kiedy mówię do mojego znajomego Chińczyka (w żartach): "jak mi to załatwisz, to odpalę Ci działkę", wtedy inni obecni przy rozmowie chórem odpowiedzieli "Adam to już jak typowy Chińczyk". Jak widać, w Chinach nie mamy opinii łapówkarzy.
A już tak na koniec dopowiem, każdy biały w Chinach zna język angielski perfekt. Dlaczego? No bo przecież jest Amerykaninem. A co jeżeli jest Niemcem? Nic, przecież Niemcy mówią po angielsku.
Nie należy takich sytuacji brać za bardzo do siebie. Ja staram się tłumaczyć, jak sprawa się ma realnie, i niech świadomość Chińczyków o nas rośnie. Chodzi o to, aby Polacy przebili się przez wszelkie pryzmaty i dali się poznać tacy, jacy naprawdę są, a wtedy sami Chińczycy zobaczą, ile mamy wspólnego z Niemcami, Amerykanami, Francuzami, a ile z nimi, Chińczykami, a naprawdę mamy wiele.
Adam Machaj
W razie wszelkich pytań lub spraw związanych z Chinami prosimy o bezpośredni kontakt z Autorem, e mial: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
raportzpanstwasrodka.blog.onet.pl
Dzieci i młodzież spod Oławy reprezentowały Polskę
Dzieci i młodzież spod Oławy reprezentowały Polskę na Młodzieżowych Mistrzostwach Europy w Piłce Nożnej w Dniepropietrowsku na Ukrainie. Wzięły też udział w obchodach Dnia Europy oraz programie wymiany młodzieży. W maju 2012 r. wyjazd młodych mieszkańców powiatu oławskiego na Ukrainę zorganizowało Stowarzyszenie "Porozumienie Wschód – Zachód".
W składzie polskiej drużyny na młodzieżowym Euro w Dniepropietrowsku znalazły się dziewczęta i chłopcy z miejscowości Gać i Oławy w wieku 12-14 lat. Opiekę nad grupą sprawowali prezes "Porozumienia Wschód – Zachód" Błażej Zając oraz wiceprezes Marcin Wąsacz.
Spotkanie dzieci i młodzieży z Polski, Ukrainy i Niemiec w Dniepropietrowsku i okolicach (Nowosiołowce, Piszczance i Juwiłejnem) zorganizowane zostało w dniach 18-22 maja 2012 r. przez ukraińską organizację "Młodzież Juwiłejnego" wspólnie ze Stowarzyszeniem "Porozumienie Wschód – Zachód". Głównym organizatorem przedsięwzięcia ze strony ukraińskiej był Iwan Romanenko, natomiast ze strony polskiej – Błażej Zając, liderzy obu organizacji.
Idea mistrzostw młodzieżowych pojawiła się na początku roku. Spoglądając na mistrzostwa Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie, Iwan Romanenko i Błażej Zając postanowili zorganizować Młodzieżowe Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej "TriM – Hattrick dla Europy" w Dniepropietrowsku.
- Uczestnicy spotkania z Polski, Ukrainy i Niemiec wzięli udział w pięciodniowym programie wymiany młodzieży, na który składały się liczne zajęcia o charakterze edukacyjnym i kulturalnym – mówi Błażej Zając. – W Młodzieżowym Euro 2012 udział wzięło pięć drużyn, w tym jedna z Polski (drużyna "Orły" Stowarzyszenia "Porozumienie Wschód – Zachód" z powiatu oławskiego), jedna z Niemiec (Salzgitter w Dolnej Saksonii) oraz trzy drużyny z Ukrainy (Lwów, Juwiłejne i rejon dniepropietrowski).
Uczestnicy mistrzostw wzięli udział w obchodach Dnia Europy – ukraińskiego święta państwowego – w Dniepropietrowsku i Juwiłejnem. Jako goście honorowi wystąpili na scenie Błażej Zając i Marcin Wąsacz, którzy w imieniu starosty oławskiego Zdzisława Brezdenia oraz "Porozumienia Wschód – Zachód" przekazali m.in. dary książkowe dla Centrum Młodzieżowego, budowanego w Juwiłejnem z inicjatywy organizacji "Młodzież Juwiłejnego". W centrum tym, obok świetlicy środowiskowej, ma powstać również "biblioteczka polska" dla miejscowej młodzieży.
Razem z polską drużyną w piłkę nożną zagrał gościnnie o. Maciej Styburski, kapucyn z dniepropietrowskiej parafii rzymskokatolickiej. W kościele katolickim w Dniepropietrowsku polską grupę przywitał uroczyście proboszcz parafii o. Zbigniew Sawczuk, pochodzący z podwrocławskich Siechnic.
W trakcie pobytu na Ukrainie wśród dzieci i młodzieży zawiązało się wiele znajomości i przyjaźni. Polscy uczestnicy poznali swoich ukraińskich rówieśników. Dniami i wieczorami trwały niekończące się rozmowy. Nie brakowało wspólnych ognisk, śpiewania polskich i ukraińskich pieśni. Prawie od samego początku przełamane zostały wszelkie bariery językowe.
Sukcesem polskiej drużyny było przyznanie przez komisję sędziowską tytułu "Najlepszego Bramkarza Mistrzostw" Dawidowi Boratyńskiemu z miejscowości Gać. Wszyscy zawodnicy drużyny "Porozumienia Wschód – Zachód" nagrodzeni zostali medalami.
W drodze powrotnej grupa z powiatu oławskiego odwiedziła Lwów, gdzie udała się m.in. na cmentarz Łyczakowski. Na cmentarzu Orląt Lwowskich uczestnicy wyjazdu symbolicznie zapalili znicz i oddali hołd młodym Polakom, którzy dla Ojczyzny poświęcili swoje życie. Oławska grupa odwiedziła również groby polskich pisarek Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej. Zwiedziła też Stare Miasto we Lwowie oraz podziwiała widoki z wieży ratuszowej.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8554#sigProId6a0cf6cc3f
- Młodzi mieszkańcy powiatu oławskiego powrócili do Polski pełni wrażeń i zapału do dalszego nawiązywania kontaktów ze wschodnimi sąsiadami – relacjonuje Błażej Zając. – Ukraina zachwyciła dzieci i młodzież swoją gościnnością, otwartością oraz przyjaznym nastawieniem. Pociągami i autobusami pokonaliśmy ponad 3000 kilometrów. Większość spośród dzieci i młodzieży pierwszy raz wybrała się w tak daleką podróż. Było to dla nich nowe, ciekawe doświadczenie. Codzienny kontakt z ukraińskimi rówieśnikami pozwolił im poznać i zrozumieć kraj naszych sąsiadów, spoglądając na Ukrainę i jej mieszkańców "od wewnątrz". Nasze stowarzyszenie planuje w przyszłości dalsze organizowanie podobnych przedsięwzięć.
Stowarzyszenie "Porozumienie Wschód – Zachód" jest organizacją pozarządową działającą non-profit, założoną w powiecie oławskim w 2010 r.
Celem Stowarzyszenia jest budowanie wzajemnego porozumienia, dialogu i solidarności między narodami, a także społeczeństwa obywatelskiego w Polsce i na świecie.
Obecnie głównym kierunkiem działań Stowarzyszenia jest współpraca z organizacjami z państw Europy Wschodniej (Ukraina, Rosja, Białoruś, Litwa, Łotwa) oraz Azji Centralnej i Kaukazu (Kazachstan, Gruzja, Azerbejdżan itd.).
Iwan Romanenko, prezes organizacji "Młodzież Juwiłejnego", znany jest już dobrze niektórym oławianom. Wraz z grupą liderów ukraińskich organizacji młodzieżowych z obwodu dniepropietrowskiego we wrześniu 2011 r. brał aktywny udział w organizowanej przez "Porozumienie Wschód – Zachód" wizycie studyjnej na Dolnym Śląsku. Wcześniej, w maju 2011 r., w obecności władz samorządowych rejonu dniepropietrowskiego, Iwan Romanenko wraz z prezesem "Porozumienia Wschód – Zachód" Błażejem Zającem, dokonali w Juwiłejnem uroczystego podpisania memorandum o partnerstwie i współpracy między organizacjami.
Wyjazd dzieci i młodzieży na Ukrainę patronatem honorowym objął starosta oławski Zdzisław Brezdeń.
Zorganizowanie wyjazdu odbyło się dzięki wsparciu finansowemu Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży, Banku Spółdzielczego w Oławie, Zakładu Gospodarowania Odpadami w Gaci, spółki Atex z Oławy oraz społecznej pracy organizatorów i opiekunów ze Stowarzyszenia "Porozumienie Wschód – Zachód".
Janusz Skrzecki
Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne
"POROZUMIENIE WSCHÓD – ZACHÓD"
Harcerski czuwajblog.com
- Anglia - Hufiec Mazowsze Anglia - Hufiec Mazowsze
- Australia - Kurs Czuj Australia - Kurs Czuj
- Litwa - Szczep Burza Litwa - Szczep Burza
- USA USA
- USA USA
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8554#sigProId9efd413c90
Harcerstwo to prężny ruch młodych ludzi, działający w wielu krajach, prawie wszędzie tam gdzie osiedlili się Polacy. Organizują kominki, biwaki i obozy, zajmują się szkoleniem nowych kadr, wywierają niezwykle pozytywny wpływ na wychowanie młodego pokolenia Polaków. Rozproszeni po całym ziemskim globie, od Argentyny przez USA do Kanady w obydwu Amerykach, od Wielkiej Brytanii, przez Francję, Niemcy, Litwę, Ukrainę aż po Kazachstan na kontynencie euroazjatyckim, a także w Australii, wykonują niezwykle cenne zadanie. Niestety, ze względu na ogromne odległości mają jedynie ograniczoną możliwość spotykania się i dzielenia swoimi osiągnięciami, wymiany doświadczeń czy poszukiwania nowych rozwiązań. Od tej pory może jednak być inaczej. Technologia, która wkracza już do wszystkich dziedzin życia, znalazła sobie także swoje miejsce wśród harcerzy.
Młodzi instruktorzy harcerscy działający poza granicami Kraju wystąpili z inicjatywą stworzenia strony internetowej www.czuwajblog.com. Jest to portal harcerzy i harcerek działających poza granicami Polski. Mogą tam zebrać wiadomości życia harcerskiego i podzielić się nimi ze wszystkimi zainteresowanymi osobami. Pragną umieszczać zdjęcia i filmy z różnych akcji harcerskich, przekazywać ważne ogłoszenia i publikować ciekawe artykuły.
Taki portal staje się bazą dla ZHP pgk – harcerstwa działającego poza Krajem – jak i organizacji harcerskich na Wschodzie. Już teraz znajduje się tam rejestr wszystkich stron internetowych poszczególnych drużyn oraz adresy miejsc, gdzie jednostki harcerskie działają.
Wspaniałą inicjatywą harcerzy był tegoroczny tzw. Globalny Kominek – BIESZCZADZKI TRAKT. Piękną, porywającą piosenkę z powtarzanym refrenem: "Śpiewajmy wszyscy w ten radosny czas, śpiewajmy razem ile jest tu nas..." wykonali harcerze w Chicago, Toronto, Buenos Aires, Berlina, z Melbourne i z Sydney, z Londynu i ze Lwowa. Należy podkreślić, że muzykę do tej piosenki Bogusława Adamka zaaranżowali druh Paweł Żaba i druhna Mela Turbowicz. Montażem całości zajął się druh Janik Bogdanowicz. To wszystko można na własne oczy obejrzeć! Można także wysłuchać tej piosenki śpiewanej przez grupy harcerzy równocześnie na całym świecie – przez tych, dla których Dzień Myśli Braterskiej przypadł w upalne lato, jak też i tych, którzy na harcerskie mundury musieli nałożyć zimowe płaszcze, ciepłe kurtki i wełniane czapki. Jest to niezwykle imponujące, a zarazem budujące zjawisko dla szerokich mas polskiej społeczności na całym świecie. Dodatkowym plusem jest także fakt, że każdy może na tym blogu zamieścić swój komentarz, akcentując tym samym swoją przynależność do braci harcerskiej.
Zapraszamy na CZUWAJBLOG.com.
Janek Lasocki phm.
(Wielka Brytania)
i Andrzej Łacek phm.
(Australia)
2013 smart fortwo electric drive: Ekologicznie znaczy - drogo
Napisał Jerzy RosaSmart Canada podało oficjalne cenę najnowszej, ulepszonej wersji elektrycznego minisamochodu, który w salonach Mercedesa pojawi się na wiosnę przyszłego roku. Już teraz można zapisać się na listę oczekujących, trzymając w ręku 27 tysięcy dolarów za odmianę coupe i 30 tysięcy, jeśli chcemy mieć na swym domowym podjeździe smarta w wersji kabriolet.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8554#sigProId321cda1794
Trzecia generacja e-smarta fortwo, choć ma pod maską silnik elektryczny, posiada prawie takie same parametry jak jego klasyczna odmiana z silnikiem spalinowym. Poprzedni "elektryk" zniechęcał słabością układu napędowego. Druga wersja e-smarta dysponowała motorem o mocy 41 KM, który rozpędzał to miniaturowe autko do setki w ciągu 23 sekund. Najnowsza odmiana ma silnik z 74 końmi, co skraca czas dochodzenia do setki o połowę! Elektryczny smart jeszcze bardziej jest dynamiczny w niższych zakresach prędkości – do 60 kilometrów rozpędza się w czasie niespełna 5 sekund. Ponieważ samochód zaprojektowany jest raczej do ruchu miejskiego, to ostatnie osiągnięcia niemieckich konstruktorów napawają optymizmem.
Gdy smarty po raz pierwszy pojawiły się w 2004 roku w Kanadzie, wzbudziły niezwykłą sensację. Niewielkie rozmiary i turbodoładowany diesel pozwalały na ekonomiczną jazdę i oszczędzały kłopotów z parkowaniem, ponieważ na standardowym miejscu postojowym mieściły się dwa, a nawet trzy wozy (typowe rozmiary miejsca parkingowego pod samochód to 2,5 x 5 m – a pierwszy model smarta miał długość wynoszącą dokładnie 2,5 m – aktualna długość nowego smarta wynosi 2,7 metra).
Smarty od początków swego powstania reklamowane były jako samochody ekologiczne. Narzucenie drakońskich norm czystości spalin spowodowało, że amerykańskie i kanadyjskie smarty musiały w 2007 roku rozstać się z ropniakiem i od tego czasu pod maską tego miniwozu instaluje się 3-cylindrową jednostkę rodem z Mitsubishi.
W Kanadzie obie nadwoziowe wersje napędza ten sam jednolitrowy wolnossący silnik o mocy 70 koni mechanicznych. Wydaje się, że jest ich za mało, bo choć wóz waży tylko 750 kg, to do jego rozpędzenia się do setki trzeba aż 13 sekund. Nie jest to nawet dobry wynik i w trakcie włączania się do ruchu na autostradzie budzi niepotrzebne emocje.
W Europie poradzono sobie z tym problemem poprzez zainstalowanie pod maską usprawnionego silnika z firmy Brabus o mocy 102 i 112 KM. Ponad setka koni mechanicznych w tym małym pojeździe zapewnia zupełnie przyzwoite osiągi.
Elektryczna, mocniejsza trzecia wersja e-smarta budzi nadzieję, że korzystający z tych wozików ludzie nie będą narażeni na różnego rodzaju niedogodności. Jak już wspomniałem, w Kanadzie klasyczne smarty napędzane są 70-konnymi gazolinowymi silnikami – w elektrycznej odmianie tych koni jest teraz 74, a więc proces włączania się do ruchu przebiega dużo sprawniej, niż dotychczas, gdy autko dysponowało zaledwie 41 KM.
Maksymalna moc w nowym smarcie uwalniana jest tylko w specjalnych okolicznościach – gdy chcemy gwałtownie przyspieszyć. Normalnie silnik pracuje w cyklu produkującym 47 KM. Gdy gwałtownie naciśniemy pedał "gazu" – uwalniamy dodatkowe konie. Takie rozwiązanie, gdy silnik elektryczny pracuje w dwóch fazach, zabezpiecza nam akumulatory przed przegrzaniem i pozwala na oszczędzanie energii. Samochód może poruszać się z maksymalną prędkością 125 km na godz. i pokonać w optymalnych warunkach dystans 145 km. Zwykle mniej, ale i tak jest to odległość oscylująca wokół 100 km, co pozwala na korzystanie z elektrycznego smarta w codziennych dojazdach do pracy i z powrotem bez obawy, że zabraknie nam prądu. Baterie są w stanie zmagazynować 17,6 kWh energii elektrycznej. Całkowite naładowanie z domowej sieci o napięciu 110 V trwa od 14 do 17 godzin, ale czas ten można skrócić do 7 godzin, jeśli korzystamy z 220-woltowego transformatora.
Akumulatory w samochodach z napędem elektrycznym są bardzo wrażliwe na temperaturę otoczenia. W kanadyjskim klimacie może to być problem – badania wykazują, że sprawność baterii maleje o jeden procent przy spadku 2 stopni C. Sprawność nie maleje liniowo i może się zdarzyć, że przy spadku temperatury o 10 st. akumulator straci 30-40 procent swej pojemności.
Innym problemem elektrycznych aut w naszym klimacie jest sprawa ogrzewania lub klimatyzacji – ponieważ czerpią one prąd do ogrzewania wnętrza z akumulatorów. Na godzinę zużywa się około 1-1,5 kWh – co w sposób zauważalny ogranicza dystans, który może pokonać "elektryk".
Porównując klasycznego smarta z najnowszym elektrycznym, łatwo zauważyć, że ten ostatni jest o 150 kg cięższy. To "zasługa" akumulatorów. Ale za to pozbywamy się silnika spalinowego i wszystkich z nim związanych problemów. E-smart nie wymaga wymiany olejów, sprawdzania stanu świec zapłonowych, no i dolewania do baku benzyny. Pełne naładowanie zestawu akumulatorów, na których można pokonać dystans ponad 100 kilometrów, kosztuje nas około 1,5 dolara! Niestety, ten dwuosobowy samochodzik jest drogi – w wersji coupe kosztuje w Kanadzie 26.990 dol., w odmianie kabrioletowej ma cenę 29.990 dol.
W naszym kraju Smart stanowi zaledwie 0,1 procent rynku sprzedaży nowych aut. W maju sprzedał ich 323 – o 20 procent więcej niż przed rokiem. Wprowadzenie do Kanady najnowszej odmiany tego samochodziku z napędem elektrycznym na pewno zdynamizuje sprzedaż, bo w takiej wersji smart stanowi atrakcyjną alternatywę dla mieszkańców dużych aglomeracji, którzy mogą szybko i sprawnie poruszać się po niej, omijając szerokim łukiem stacje benzynowe, gdzie najtańsza benzyna kosztuje 1,25 dol. za litr.
Uzupełnieniem ekologicznej oferty Smarta jest elektryczny rower tej firmy – eBike, który był prezentowany na lutowej wystawie samochodowej w Toronto. Teraz Smart Canada podało jego cenę –wynosi ona 3240 dol. kanadyjskich.
Napędza go bezobsługowy silnik elektryczny o mocy 250 W. Motor włącza się, gdy tylko kierowca zaczyna pedałować, a podczas hamowania zamienia się w generator i ładuje baterię. W zależności od wykorzystania silnika, na pełnej baterii można przejechać do 100 km.
Rower wyposażony jest w trzybiegową przekładnię, a za pomocą przycisku może wybrać jeden z czterech trybów jazdy. Maksymalna prędkość wynosi 25 km na godz. – powyżej tej prędkości, gdy użytkownik zaczyna pedałować, napęd elektryczny zostaje automatycznie odcięty.
Litowo-jonowy akumulator o pojemności 423 Wh został zintegrowany z ramą i ukryty w obudowie z tworzywa sztucznego. Można go zdemontować i naładować z gniazda elektrycznego lub podczas jazdy. W rowerze odnajdziemy także przednie i tylne oświetlenie wykorzystujące diody LED, a także standardowy interfejs USB.
Smart eBike zaprojektowany i wytwarzany jest we współpracy z niemieckim producentem rowerów elektrycznych GRACE.
Elektryczny rower od Smarta dostępny będzie w salonach Mercedesa na obszarze GTA już tego lata.
Jerzy Rosa – Mississauga