Park to piaskowa mierzeja wcinająca się w Erie na osiem kilometrów. Geologicznie podobno są tylko dwie takie w Ameryce Północnej, jedna właśnie to Rondeau, druga na Florydzie. Położony jest mniej więcej w połowie drogi między bardziej znanymi Long Point i Point Pelee. Jest drugim po Algonquin parkiem utworzonym w Ontario, powstał w 1894 roku. Początkowo był terenem domków letniskowych dla rejonu Chatham-Kent. Stuletnie domki istnieją nadal na terenie parku, zajmując 1 proc. jego powierzchni. Są własnością prawie 300 rodzin, ale bez własności ziemi. Dla kanadyjskiej historii sto lat to bardzo dużo i domki stały się zabytkami, te najstarsze oznaczono tabliczkami z datą budowy.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/7324-szlakami-bobra-odkry%c4%87-jezioro-erie-na-nowo-park-prowincyjny-rondeau#sigProIdc2fd54f1d2
W Rondeau można kempingować, jest kilkaset miejsc na zbiorowym kempingu. Niestety, raczej nie zapewniają one prywatności, za to są położone na pięknej dębowej sawannie. Wschodnia strona mierzei to plaża, dość wąska przy kempingu, rozszerzająca się ku południowi. Tam też jest niewielu ludzi i można mieć dla siebie spory kawałek piasku. Od zachodu Rondeau to olbrzymie bagniska pokryte trzciną. Poprowadzono przez nie szlak długości 7 kilometrów w jedną stronę z wieżą obserwacyjną. W parku jest kilka innych tras, m.in. Black Oak Trail. Czarne dęby mają piękne, głęboko wyrżnięte liście, ich powierzchnia jest lśniąca, jakby nawoskowana. To umożliwia im ograniczenie do minimum parowania. Jest też Tulip Tree Trail, gdzie rośnie tulipanowiec amerykański, drzewo, które w maju zakwita podobnymi do tulipanów kwiatami.
W tym zróżnicowanym środowisku, jak informuje parkowa gazetka, żyje najwięcej zagrożonych gatunków fauny niż we wszystkich innych parkach prowincyjnych Ontario. Rondeau jest domem dla ropuchy o nazwie Fowler’s Toad, która rozmnaża się na wydmach, dlatego nie wolno zbierać na plaży kawałków drewna, kłód czy innych naturalnych szczątków, które są dla niej schronieniem. Można zobaczyć lasówkę bursztynkę (jeśli dobrze udało nam się wynaleźć tłumaczenie tej nazwy na polski z angielskiego Prothonotary Warbler), węża Eastern Foxsnake oraz Five-lined Skink – jaszczurkę z rodziny scynkowatych.
Niestety, jest tu i kleszcz z gatunku przenoszącego boreliozę, więc po wizycie w parku trzeba się dobrze obejrzeć. Podobno wyjęcie kleszcza do 48 godzin po wbiciu się zapobiega zakażeniu. Dobrze jest też wydłubanego delikwenta zanieść do laboratorium. Inną przykrością są sezonowe polowania na terenie parku na białoogoniaste jelenie, tłumaczone brakiem naturalnych drapieżników regulujących ich populację.
Pławiliśmy się w cieplutkiej, przezroczystej wodzie jeziora Erie i pływaliśmy kajakiem na sporych falach w towarzystwie mew. Pejzaż szpeciły niestety dawniej niewidziane tu wiatrakowe farmy, produkujące tzw. zieloną energię. W ramach politpoprawnej walki ze sztucznie wykreowanym globalnym ociepleniem, mimo protestów mieszkańców, powstają wszędzie, nie oszczędzono nawet krajobrazu wokół parków prowincyjnych nad Erie. Wszyscy dokładamy do nich przymusowo z naszych podatków, umożliwiając jeden z największych przekrętów finansowych w dziejach zachodniego świata.
O tym i o innych paradoksach życia w Kanadzie rozmawialiśmy w czasie odwiedzin u przyjaciół na kempingu, wypełnionym gośćmi pochodzącymi z przeróżnych stron świata, nie zawsze zdaje się obeznanymi z parkowymi zwyczajami.
Najpierw paru facetów postanowiło wykopać do swojego ogrodu piękne pomarańczowe kwiaty, na bezczelnego, tuż koło naszego miejsca, dosłownie parę metrów od nas. Nawet nie starali się ukrywać czy pójść kawałek dalej, gdzie nie ma ludzi, a rosły tam takie same. Usiłowaliśmy ich namówić, żeby poniechali obrzydłej prawu kanadyjskiemu czynności, zagrożonej 150 dolarami kary, i nie psuli nam krajobrazu, ale bezskutecznie. Robili głupawe miny i kopali dalej. Pogoniła ich dopiero rangerka.
Potem ludzie na kempingu obok wezwali rangerów, bo jakiś zwabiony zapachami szop pracz nie mógł doczekać nocy i przyszedł kraść w biały dzień. Taki raban o jednego szopa?! Z przyjemnością oglądaliśmy rozgrywającą się przed nami akcję. Przybyli rangerzy, uzbrojeni w klatkę z drutu i pętlę na kiju, ubrani w kuloodporne kamizelki. Szop nie strzelał, właził tylko coraz wyżej na drzewo, obserwując miotający się pod nim oddział. Jeden do zera dla szopa. Odeszli pokonani.
Postanowiliśmy jeszcze po południu pójść na Marsh Trail. Obejrzeliśmy przy okazji pracownika parku wyłapującego młode żółwiki do znakowania – potem zostaną wypuszczone z powrotem do wody. Upał był potworny, czterdzieści parę stopni w humideksie, duchota, wysokie trzciny zasłaniały trasę od wiatru. Ale się opłaciło. Na wieży obserwacyjnej, wysuniętej poza trzciny w wodę jeziora, ostudził nas wiatr. Górny taras widokowy zamknięty, ale i z dolnego piękny widok na zielone morze trzcin. Wokół wieży uwijało się kilkadziesiąt jaskółek, w zawrotnym tempie wyłapując mikroskopijne muszki.
Obserwowaliśmy przez lornetkę łodzie na jeziorze, szybującego w oddali orła, przyglądaliśmy się rybom, polującym jaskółkom, mało co nie przeoczając najciekawszego. My też byliśmy obserwowani. Zaciekawiły nas kupki ptasiego guana na deskach. Podnieśliśmy głowy, a z misternie ulepionych, zgrabnie przeczepionych do belek na suficie gniazd patrzyły na nas ciekawskie oczy jaskółczych piskląt. Nie mogliśmy odżałować, że z powodu pływania dmuchanym kajakiem wzięliśmy tylko mały aparat bez większego teleobiektywu. Młode, chociaż pod nisko położone słońce, dało się jeszcze sfotografować. Żeby zrobić zdjęcie w czasie karmienia, musieliśmy odejść parę metrów, wtedy jaskółki się nie bały i przylatywały do piskląt co kilkanaście sekund. Wykarmić te drące się nieustannie, rozwarte dzioby takimi małymi muszkami… Wszystko odbywało się w takim tempie, że oko ledwo co było w stanie to zarejestrować. Czego my nie dojrzeliśmy, dojrzał jednak obiektyw aparatu i dopiero na zdjęciach w domu zobaczyliśmy, że jaskółki karmiły młode strzałem z treści żołądka, jak pociskiem wymierzonym idealnie celnie w rozwarty dziób. Zdjęcia są strasznie niedoskonałe technicznie, ale je zamieszczamy w celu zobrazowania całego procesu.
W drodze powrotnej udało nam się sfotografować Swamp Rose Mellow, czyli hibiskusa bagiennego, o dużych różowych kwiatach. Szczyt jego kwitnienia przypada w połowie sierpnia, a znaleźć go można tylko w paru miejscach w Ontario.
A co jeszcze się będzie działo w najbliższym czasie w Parku Prowincyjnym Rondeau, przedstawiamy poniżej.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Ciekawe wydarzenia w parku w tym miesiącu:
W ten weekend, w niedzielę, 18 września, odbywa się Monarch Festival. W godzinach 10.00-16.00 park zaprasza do świętowania początku migracji motyli Monarch do Meksyku. Cały dzień przeróżnych atrakcji, w tym wycieczki z przewodnikiem w poszukiwaniu motyli, pokaz ich znakowania, spotkania z ekspertem, prezentacja dzieł lokalnych artystów i rękodzielników, zajęcia plastyczne dla dzieci, sprzedaż miejscowych roślin i lunch z barbecue. Początek imprez przy Visitor Centre.
Za tydzień, w sobotę, 24 września, w godzinach 13.00-15.00, park organizuje spotkanie z Kevinem pod nazwą Meet the Naturalist – Falling in Love with Autumn. Początek przy Visitor Centre. W tych godzinach Kevin opowie o gatunkach drzew zrzucających liście na zimę i o zwierzętach i drzewach, przygotowujących się do kanadyjskiej surowej zimy.