http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/4806-red-canyon-%c5%9bwiat-na-pomara%c5%84czowo-szlakami-bobra#sigProIdcb24ee48c9
W jakieś małej miejscowości nadajemy paczuszkę do Polski, adres nadawcy kanadyjski, jesteśmy jedynymi klientami, a obsługująca nas pani niczemu się nie dziwi. Ludzie w Wyoming, Utah, Arizonie, nie licząc Indian, czasami Meksykanów i turystów w przeważającej większości biali, różnią się od tych spotykanych przez nas np. wokół przemysłowego Chicago, w Michigan czy na co dzień w Toronto. Trudno zdefiniować tę ledwie wyczuwalną odmienność, jakaś większa pewność siebie, poczucie własnej godności, niezależności i szacunek wobec innych, wynikające być może z dziedziczonych przez pokolenia tradycji, majątku i broni u pasa.
Przecinamy wschodnio-południowy koniuszek Idaho. Biedne, małe domki z przylepionymi do nich stodółkami, wjechaliśmy w inny świat. W pustynno-górzystym krajobrazie nagle pojawia się perełka, rażąca malachitem tafla Jeziora Niedźwiedziego. Granica Idaho i Utah przecina je w połowie. To naturalne, drugie co do wielkości słodkowodne jezioro w stanie Utah, zwane Karaibami Gór Skalistych, kolor zawdzięcza węglanowi wapnia. Widziana z bliska woda nabiera koloru błękitno-zielonkawego. Jezioro powstało 28 tys. lat temu w wyniku trzęsień ziemi. Położone na wysokości 1805 m n.p.m., ma 32 km długości i 12 km szerokości. Nazwę, pierwotnie Jezioro Czarnego Niedźwiedzia, nadał mu Donald Mackenzie, odkrywca pracujący dla North West Fur Company w 1819 roku. Teraz są tu dwa parki stanowe o tej nazwie, Idaho i Utah. Mamy czas tylko zamoczyć ręce w ciepłej wodzie, na kąpiel nie ma czasu. Gorąc potworny, zdjęcia wychodzą zamglone.
Potem aż do Salt Lake City góry, góry i góry, i remonty, remonty, remonty dróg. Co chwila ruch w jedną stroną, tracimy czas, droga zasypana żwirem, który wypryskuje spod kół mknących szybko ciężarówek, co kosztuje nas zbitą szybę i odpryski lakieru na masce. Przed Salt Lake City góry są wysokie, ale nie za bardzo nam się podobają. Przypomina nam się, jak w czasie rozgrywanej tu zimowej olimpiady brakowało śniegu i trzeba było go dowozić. Przez samą metropolię przejeżdżamy jak najszybciej już autostradą nr 15, z drogi góry i wspinające się na nie osiedla po lewej stronie oraz Wielkie Słone Jezioro po prawej prawie niewidoczne, czy to smog, czy drgające w gorącu wilgotne powietrze, nie wiadomo.
Miasto, stolica stanu, widziane z autostrady wydaje się brzydkie, nowoczesna zabudowa, XIX-wiecznej dzielnicy stąd nie widać. Założyli je mormoni, stanowią oni 70 proc. mieszkańców, tu znajduje się siedziba ich światowych władz i główna świątynia. Jazda przez centrum wymaga nie lada uwagi, bo niektórzy kierowcy uprawiają proceder unikania opłat. Jadą pasem przeznaczonym dla samochodów z wykupionym nadajnikiem i tuż przed kamerą uskakują gwałtownie w bok, wciskając się na siłę w sąsiednim pas.
Wielkie Słone Jezioro ma 120 km długości, woda jest w nim płytka, średnio 10 m, przezroczysta, do pięciu razy bardziej słona niż w oceanach, to drugi co do zasolenia po Morzu Martwym zbiornik, no i nie wymaga pływania – można leżeć na wodzie i czytać gazetę. Wypróbowanie takiej atrakcji niestety nie dla nas, dwie kocie mordy zostawione w samochodzie, nawet z otwartymi oknami, ugotowałyby się na twardo. Jest 38 st. Celsjusza w cieniu, zastanawiamy się, jak znoszą takie upały czarne krowy na pastwiskach.
Po kilkudziesięciu kilometrach autostrada robi się prawie pusta, jedzie się przyjemniej. Co chwila mijamy tablice z napisem Las Vegas. Miasto rozpusty i hazardu przypomina nieustannie o swoim istnieniu, ale my się nie damy skusić. Zjeżdżamy z 15-tki na wschód, potem na 12-tkę i o zachodzie jesteśmy u wjazdu do Red Canyon, nazwanego tak od intensywnie czerwono-pomarańczowych skał, który zaczyna się stromą formacją nazwaną Klifem Zachodzącego Słońca. 15 kilometrów stąd jest słynny Bryce National Park. W drodze do niego wszyscy przejeżdżają przez kanion osiem kilometrów 12-tką oznaczoną jako droga widokowa, nie zaglądając w głąb, a naprawdę warto. Erozja wyrzeźbiła wapienno-piaskowe skały w pionowe formacje zwane hoodoo. W Bryce zgrupowane są w formie amfiteatrów, w Czerwonym Kanionie, w dużo mniejszej skali, stoją w pojedynczych pasmach. Różnica też jest w kolorze, w Bryce tych barw jest więcej, w Red Canyon skały są pomarańczowe i intensywnie czerwone – takiego odcienia nie ma w Bryce, a w promieniach zachodzącego słońca zdaje się, że płoną. Ich kolor uwypukla żywo zielona Ponderosa pine, po polsku nazwana sosną żółtą. Oprócz niej rośnie tu siedem gatunków roślin niespotykanych nigdzie indziej w USA.
Kanion położony jest na skraju płaskowyżu Paunsaugunt na terenie Dixie National Forest. Ma też oczywiście swoją legendę związaną z historią Dzikiego Zachodu. Niedaleko w mormońskiej rodzinie dorastał na ranczu w Circleville w latach 1879–1884 słynny z napadów na banki i pociągi bandyta Robert LeRoy Parker, znany pod pseudonimem Butch Cassidy. Przyjechał jako dorosły człowiek na potańcówkę do pobliskiego Panguitch i po jakiejś bójce o dziewczynę, sądząc, że zabił konkurenta, ukrywał się w kanionie. Jego imieniem nazwano jeden z licznych szlaków.
Czerwony Kanion był naszym awaryjnym miejscem na nocleg, w Bryce National Park wszystkie miejsca były zarezerwowane już kilka miesięcy wcześniej. Położony tuż przy 12-tce koło centrum informacyjnego kemping działający na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy – ruchliwa droga to jego duży minus, ale w nocy było cicho – okazał się bardzo przyjemny, 37 miejsc w większości ukrytych w krzewach wśród drzew, zapewniających prywatność. Czyste łazienki, pucowane przez gospodarza dwa razy dziennie, z prysznicami z ciepłą wodą i pojedynczymi toaletami. Cena niewygórowana, 11 dolarów za noc, sympatyczny host namawiał nas do zostania, opisując tragiczny stan łazienek i dzikie tłumy w Bryce – nie minął się z prawdą. Zapytaliśmy o niedźwiedzie – wisiało ostrzeżenie – powiedział, że kazali powiesić, to powiesił, ale niedźwiedzia nigdy tu nie widział. Niedźwiedzie nam mniej straszne niż skorpiony – też jest ostrzeżenie – i grzechotniki, a to z powodu kotów. Dobrze, że miejsce pod stół piknikowy, palenisko i wysoki grill wybetonowane, widać, co po nim łazi. Musimy ograniczać kotom teren eksploracji – nie są zadowolone.
Siedzimy na kempingu, otoczeni zewsząd pomarańczowo-czerwonym kolorem. Pomarańczowe skały przebijają przez zieleń sosen, pomarańczowa jest ziemia, różowawy asfalt dróg... te barwy będą nam towarzyszyć przez następnych kilka dni.