Wjeżdżamy ponownie na autostradę oznaczoną białym listkiem na zielonym tle. Przemierzyliśmy ją od zachodniego wybrzeża po wschodnie, zaprowadziła nas na wspinaczkowe wyprawy w Góry Skaliste i nad urwiska Cape Breton w Nowej Szkocji, tym razem cel jest bliższy – Jezioro Górne – ale wcale nie mniej atrakcyjny, mimo że już znany.
Omijamy obwodnicą przemysłowe miasto Sudbury, miasto kopalń niklu i hut, zupełnie bez żalu. Niech się nie czują urażeni jego polscy mieszkańcy, jeśli przeczytają ten tekst, księżycowy pokopalniany krajobraz wokół, hałdy, jakaś pustka przerażająca, miasto daje pracę, ale żyć w takim krajobrazie zapewne niełatwo.
Autostrada Transkanadyjska za Sudbury skręca na zachód, do Sault Ste. Marie mamy 300 kilometrów, a stamtąd jeszcze około stu do kempingu w Superior Provincial Park. Mijamy mniejsze i większe miasteczka, po lewej stronie North Channel jeziora Huron, cottage'e, indiańskie rezerwaty, gospodarstwa rolne. Domki mizerne i trochę lepsze, ale czuć, że tu już dalej jest od metropolii. W miejscowości Espanola odchodzi droga na Manitoulin Island, największej wyspy na świecie położonej na słodkowodnym jeziorze. Tak mniej więcej w połowie drogi między Sudbury a Sault Ste. Marie natomiast odchodzi droga do Elliot Lake, kiedyś sporego miasta słynnego z kopalni uranu, które po jej zamknięciu podupadło tak bardzo, że domy oddawano prawie za darmo. Mieszkańcy pouciekali, bo pracy nie było. Burmistrz Elliot Lake nie poddał się bez walki, przeznaczył olbrzymie pieniądze na prowadzoną z rozmachem kampanię reklamową skierowaną do emerytów – przyjeżdżajcie tu na jesień życia, domy prawie za darmo, infrastruktura, dobry szpital, wokół wzgórza i jeziora, raj na ziemi! Kampania powiodła się nadspodziewanie dobrze, w Elliot Lake zaczęło przybywać mieszkańców, starszych ludzi, którzy nie obawiali się skażenia terenu uranem, ceny domów szły w górę. Byliśmy tu parę lat temu, miasteczko jest rzeczywiście pięknie położone, ale nie ono nas interesowało, a Mississagi Provincial Park usytuowany niedaleko od niego. Cisza, spokój, prawie nikogo tam nie było, piaszczyste plaże. Przy jednej z nich resztki samolotu. Tu w roku 1946 rozbił się prototyp brytyjskiego myśliwca. Pilot McKenzie zdołał się katapultować, ale ponieważ misja była tajna, nikt nie wiedział, gdzie nastąpiła katastrofa. Błąkał się przez miesiąc, próbując przetrwać, aż wreszcie napotkał rybaka. Resztki samolotu można oglądać niedaleko od kempingu, ale tylko resztki, bo wszystkie ważne wojskowo części zostały pieczołowicie zebrane przez wojsko.
Droga nr 17, którą tak jest oznaczony ten odcinek Autostrady Transkanadyjskiej, doprowadza nas prawie do samego Sault Ste. Marie. Nie wjeżdżamy do miasta. Tu Jezioro Górne poprzez St. Mary's River i parę mniejszych jezior łączy się z Huron, i tu także jest punkt graniczny między Kanadą a USA.
17-tka skręca na północ, a my wraz z nią. Przed nami góry, które sprawiły, że 265-kilometrowy odcinek Trans-Canada Highway od Sault Ste. Marie do Wawa został zakończony jako jeden z ostatnich. Serpentyny wykute w skałach, pokryte świerkami góry, tafla Jeziora Górnego i wyspy wyłaniające się niespodziewanie co i raz zza zakrętów, przejazd tą trasą sam w sobie jest atrakcją. Przed wjazdem w góry co chwila mijamy tablice z reklamą indiańskiego sklepu z pamiątkami – już za 10… już za 8… już za 3 kilometry… Cóż, siła tkwi w marketingu. Do sklepu nie zaglądamy, nie mamy czasu, ale wspominamy go z sympatią, tu dobrych parę lat temu, mówiąc elegancko, nabyliśmy w drodze kupna urodziwy skądinąd gliniany dzbanek z certyfikatem oryginalności: "Zrobione ręcznie przez Indianina z plemienia Odżibuejów w stylu meksykańskim". Inną nowością są fotokomórki na łosie na poboczach uruchamiające umieszczone wcześniej światła ostrzegawcze. Łosie przechodzą przez szosą nocą, jazda w niektórych miejscach po ciemku to prawie rosyjska ruletka, a liczne tablice ostrzegawcze wiele nie pomagają.
Pierwsze spojrzenie na Jezioro Górne z punktu widokowego przy szosie. Jezioro zamglone, temperatura prawie 30 st., niepotrzebnie się cieszymy z pozornie dobrej pogody, lodowata woda intensywnie paruje, jeszcze nie wiemy, że taki zamglony krajobraz będzie nam towarzyszył prawie do końca podróży, mimo że romantyczny, utrudniając robienie zdjęć i ograniczając widoki.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/2801-szlakami-bobra-obraz-przesz%c5%82o%c5%9bci-czy-wizja-przysz%c5%82o%c5%9bci#sigProId7aeb4ddd5a
Docieramy do granic Lake Superior Provincial Park. To obszarowo jeden z największych parków prowincyjnych w Ontario. Najdłuższy szlak wzdłuż brzegu jeziora ma 65 kilometrów. W parku jest 250 miejsc kempingowych na trzech zbiorowych kempingach: dwa nad jeziorkami w lesie – pierwszy od wjazdu to Crescent Lake i trzeci prawie przy końcu parku, Rabbit Blanket, tam mamy się zatrzymać. Środkowy kemping, największy, Agawa Bay, jest największy i najbardziej popularny. Część miejsc kempingowych znajduje się na samej trzykilometrowej piaszczystej cudownej plaży nad Jeziorem Górnym. Niestety, jest i minus, autostrada przebiega tuż przy kempingu i w nocy ci na miejscach oddalonych od plaży mogą mieć wrażenie, że ciężarówki zaraz wjadą im na głowę.
Postanawiamy po drodze odwiedzić jedną z większych atrakcji parku, rysunki naskalne w Agawa Rock. To tylko 20-minutowa wycieczka. Rysunki zostały namalowane na skale tuż nad wodą, dochodzi się do nich głębokimi szczelinami w granitowych skałach o wysokich, pionowych ścianach. Samo miejsce podobno jest mistyczne, takie znaczenie miało dla Odżibuejów. Szczelinami w granicie powstałymi w wyniku ciśnienia wypływała lawa, tworząc diabaz, magmową skałą wulkaniczną, miliard lat erozji zniszczył diabaz i pozostawił odporniejszy granit, tworząc szczeliny. Tyle w wielkim skrócie mówi geologia o powstaniu tego miejsca.
Indianie opowiadają inną historię. Rodzinie Odżibuejów zaginął synek w okolicy Agawa Rock. Rodzice znaleźli tropy Misshepezhieu, Wielkiego Rysia, wiodące do wody. Ojciec wezwał na pomoc swoich opiekunów, thunderbirds, mityczne ptaki obdarzone niezwykłą mocą rozbiły piorunami skałę, odkrywając jaskinię, gdzie schował się z porwanym dzieckiem potwór. I tak powstały szczeliny.
Żeby obejrzeć rysunki z bliska, trzeba przejść kilka metrów skalną półką między wodą a pionową granitową ścianą. Tablice ostrzegają, że były wypadki śmiertelne, fale zmyły ludzi do wody i prawdopodobnie roztrzaskały o skały. Na wszelki wypadek powieszono tu koło ratunkowe i zamontowano grube liny, dzięki którym można w razie czego wdrapać się na śliską skałę. Jest rzeczywiście śliska, mokra nie od fal, a od osadzającej się mgły i wyślizgana setkami ludzkich stóp. Andrzej idzie w butach, ja buty ściągam, bezpieczniej czuję się na bosaka. Rysunki wydają się bardziej wyblakłe niż dziesięć lat temu, kiedy tu byliśmy ostatni raz. Może to złudzenie, wina braku słońca i mniejszego kontrastu. Kilkadziesiąt lat temu było ich więcej, ale skała zerodowała i odpadła razem z rysunkami.
Cała historia Agawa Rock jest mistyczna i niewyjaśniona. Jedna historia mówi, że szkic na brzozowej korze z zaznaczonym miejscem, gdzie znajdują się rysunki, wręczył w połowie XIX w. amerykańskiemu etnografowi szaman Odżibuejów. Historia na tablicy przy skale opowiada, że ich odkrycie zawdzięczamy Sydneyowi Dewdneyowi, który w latach 1957–1975 przemierzył canoe setki kilometrów w poszukiwaniu naskalnych rysunków. Znalazł ich 250, w tym te w Agawa Rock. Tak samo tajemnicze jest, jaką farbą je namalowano. Parkowa ulotka wyjaśnia, że to czerwona ochra z tlenkiem żelaza pozyskiwana z wyspy na jeziorze. A przecież ochra, zdaje się, robi się czerwona dopiero pod wpływem temperatury 200 stopni Celsjusza. Nikt nie wie, ile lat mają rysunki, nikt ich nie badał, szacunkowo stwierdzono, że 150 do 500. Na jakiej podstawie? 150, bo na jednym z rysunków widać człowieka na koniu, więc nie mogą być starsze, malujący je musiał widzieć białego człowieka. A na jakiej podstawie stwierdzono, że to koń, skoro ma krótki ogon i tak samo namalowane zwierzę, ale bez człowieka, określono już jako łosia? Rysunki są bardzo realistyczne, ludzie w canoe, ptaki, żółwie, jelenie lub renifery, które się zapuszczają w te tereny. I równie realistyczne rysunki zwierząt, których nauka nie zna. Największy jest stwór z rogami, uszami i długim ogonem, cały grzbiet pokryty wypustkami. Ulotka tłumaczy, że może to Misshepezhieu, mityczny stwór władający jeziorem, wzbudzający fale, za niego uznano też rysunek podobnego stwora, nie wiadomo czemu, bo ten wygląda na antylopę, tyle że z wypustkami na grzbiecie, ma kopyta, a tamten łapy, jest inny. Kolejna teoria, że może rysunki przedstawiają przygotowania Odżibuejów do wojny z agresywnymi Irokezami, może cztery koła, człowiek na koniu i krzyż to mityczne cztery sfery, może… może… Tych wyjaśnień jest wiele, każda próbuje to, co nierozpoznane, zaliczać do sfery symboliki, wyobrażeń, czemu przeczy realizm pozostałych rysunków. Żadne z nich nas nie przekonuje. Odżibuejowie nie wiedzą, co przedstawiają, szamani wyginęli, nie wykształcając następców, ciągłość ich wiedzy została przerwana. Dla nas stwór zidentyfikowany jako Misshepezhieu to ewidentnie dinozaur, tyle że z rogami. Może tak się zniekształcił w pamięci pokoleń. Węże z nogami! – to samo. Szamani indiańscy z Ameryki Północnej, którzy prawdopodobnie malowali te rysunki, czy z Południowej (o tych tak pięknie pisze pan Wojciech Cejrowski w swoich książkach) wiedzę mieli niezwykłą i profetyczne zdolności. Potrafili widzieć przeszłość i przyszłość, narysować Układ Słoneczny, pokazać kształty kontynentów i opisać, jak wygląda na przykład Australia. Potrafili opuszczać ciało i szybować w umyśle ptaka, działali na pograniczu wyższych stanów świadomości i czarnej magii, strony ciemności, Zła. Może szaman malował to, co sam widział, lub przeszłość ujrzaną w transie, może widział przyszłość, rzeczywiście człowieka na koniu i krzyż, symbol nadciągającej obcej cywilizacji, a może widział przyszłość jeszcze odleglejszą, kiedy nadejdzie czas genetycznie zmutowanych przez człowieka potworów?
Z nierozwiązaną tajemnicą docieramy na kemping. Jest cicho, spokojnie, czyste łazienki, prawie nie ma ludzi, mamy ładne miejsce z zejściem do jeziora Rabbit Blanket. Najbardziej zadowolone są Fifka i Pimpek, bo okazuje się, że po kempingu szaleją stada królików – wyjątkowo ekscytująca atrakcja. Mistyczny nastrój mija, pojawiają się bardziej praktyczne konstatacje, jak takie prymitywne plemię mogło stworzyć farbę, która przetrwała setki lat południowego słońca i nieustanne smaganie fal, a nasza cywilizacja nie może stworzyć barwnika do bawełnianej bluzki, który by przetrwał trzy prania…