Podobnie jak w księgarniach Chapters znajdziemy kubki, pluszaki, dział zabawek dla dzieci i różne dziwne urządzenia, tak na polskich targach książki, zorganizowanych w minioną niedzielę w Polskim Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze, spotkać mogliśmy przedstawicieli polskiej winiarni Cornerstone z półwyspu Niagara panią Wandę Kopańską z córką, czy też producentów, palce lizać, organicznego miodu państwo Kazimierz i Halina Litwa
http://www.goniec24.com/goniec-reportaze/itemlist/user/64-andrzejkumor?start=2112#sigProIde99b9401a4
Dominowały oczywiście książki polskie sprzedawane przez polonijne księgarnie – naszego miejscowego potentata Polimex.
Co ciekawe, tym razem na targach spotkać mogliśmy aż troje miejscowych autorów podpisujących swe debiutanckie książki: Ewę Gizicką, Lilianę Arkuszewską i Janusza Beynara.
Po raz kolejny świadczy to bardzo dobrze o literackiej żywotności naszego "polonijnego" podwórka. Książki Liliany Arkuszewskiej oraz Janusza Beynara przedstawialiśmy już obszernie w "Gońcu". Dlatego o rozmowę poprosiliśmy tym razem Ewę Gizicką, emigrantkę "naszego pokolenia", autorkę powieści "Kogo kocha Konrad K.?".
Ewa Gizicka: – To jest mój debiut, pisałam dla przyjemności, chciałam zobaczyć, czy potrafię napisać coś dobrego, posłuchać potem ludzi, co mówią. Książka większości kobiet podoba się – więc teraz zaczynam się też zastanawiać, jak zrobić na tym pieniądze (śmiech).
Goniec: – Nie sądzi Pani, że coraz mniej ludzi czyta książki?
Powiem Panu, że z moich badań wynika, że książki czytają kobiety w wieku 40 – 60 lat. Taka papierowa książka powinna być kierowana do kobiet w wieku 40 – 60 lat – to 70 proc. czytelników.
– O czym jest "Kogo kocha Konrad K.?"?
– O przyjaźni, o miłości, o średnim wieku; że mężczyźni niekiedy w średnim wieku chcą sobie kupić czerwone trampki...
– No właśnie, ja mam czarne.
– Ale to jest w ogóle o kobietach, a nie mężczyznach. Książka jest o tym, że pewnego dnia może się nam zdarzyć, jakkolwiek byśmy byli dobrym stadłem, to kobiecie może się zdarzyć, że raptem zostanie sama i co wtedy.
– No przede wszystkim powinna zadbać wcześniej, by w takim momencie mieć własną historię kredytową...
– Ta kobieta akurat otwiera własną firmę, odnajduje kogoś, kogo kochała przedtem, i musi się odnieść do małżeństwa, do przyjaźni, do emigracji.
Jestem pośrednikiem real estate, od wielu lat pracuję w Remax. Część moich klientów to są Polacy. Większość to emigranci. I ci ludzie przewijają się przez lata. Ponieważ jest to dla nich wielka transakcja, a jestem obcą osobą, więc często staję się dla nich trochę takim powiernikiem. Człowiek się stresuje, powie więc sobie coś obcej babie, a potem może ją spotka za 10 lat, jak zechce sprzedawać, a może nie. I zauważyłam, że bez względu na to, czy to są Polacy, czy Portugalczycy, czy inni ludzie, którzy przyjechali tutaj 20 – 30 lat temu, mamy podobne problemy. Problemy charakterystyczne dla średniego wieku gdziekolwiek na świecie, ale oprócz tego charakterystyczne dla emigrantów. Chciałam napisać książkę lekką i przyjemną, żeby kobiety chciały ją czytać, bałam się, że jak jest o emigracji, to wszyscy się przestraszą, tak że tutaj jest mało emigracji, ona jest zawoalowana. Jest na przykład taki moment, kiedy bohaterka ma bal halloweenowy w domu i zupełnie zapomina o Wszystkich Świętych, dzwoni do rodziców i nikogo nie ma. Dzwoni do niej koleżanka i mówi, słuchaj, no wróciliśmy przed chwilą z kościoła... i ona mówi, matko, zupełnie zapomniałam. Jedzie pod kościół nasz tutaj i opisuje wszystkie te lampki, jak czuje się z rodziną, z tymi ludźmi. Bo tu nie ma grobów bliskich, ani ci ludzie nie są jej rodziną, ale to jest namiastka tego,co miałaby tam.
– Nosiła Pani tę książkę od dawna w sobie?
– Wie pan, swego czasu skończyłam polonistykę, skończyłam teatrologię, miałam pisać scenariusze, zakochałam się w moim mężu i wyjechałam tutaj, nie chcąc wyjeżdżać, bo byłam bardzo młodą osobą i cały czas sobie myślałam, napisałabym tak, to może ktoś by się czegoś z tej książki nauczył...
•••
Ogólnie rzecz biorąc, bardzo udana impreza, z której można wyciągnąć wniosek, że doniesienia o śmierci "papierowej" polskiej książki są bardzo przesadzone... (ac)
Widziane od końca: Nic nie ma dane raz na zawsze
piątek, 07 grudzień 2012 20:08 Opublikowano w Andrzej KumorOd czasu Marszu Niepodległości polskie życie polityczne rozkołysało się i zatrzeszczało. Wzrost popularności prądów narodowych nie tylko uruchomił dzwonki alarmowe w obozach kompradorów, ale – może nawet głośniej – też w namiotach "świętej prawicy".
Nagle okazało się, że wykuta w kamieniu pozycja PiS-owej opozycji nie jest taka niewzruszona, jak by to miało wynikać z bieżącego rozdania kart. Wzbiera młoda fala poważnie odwołująca się do tradycyjnych endeckich korzeni.
Zaczęły się więc dąsy i podchody; oddzielne pochody i polityczne deklaracje.
Oskarżono młodych endeków o sprzyjanie Rosji – no bo to tradycyjny kierunek sympatii tego środowiska od czasów Dmowskiego, wyśmiano rzekomy antyamerykanizm – bo środowisko "Gazety Polskiej" złego słowa na Waszyngton, ergo Izrael nie da powiedzieć i mrugnięto okiem, że może to jest robione na zlecenie czekistów.
W Polsce, jak coś nie jest po naszej myśli, to pewnikiem jest to agenturalna robota obcych wywiadów...
To, że akurat środowisko "Gazety Polskiej" czy PiS-u również można by w taki sposób opisać, insynuując związki z Mosadem, CIA czy co tam jeszcze węszy, świadczy tylko o tym, że oskarżenie o agenturę nijak się ma do argumentów merytorycznych i jest odpowiednikiem czegoś na kształt "ale ci z gęby śmierdzi", czy też "masz wszy jak ruskie czołgi" w debacie "osobistej".
Są to rzeczy, których sprawdzić nie sposób, więc póki co kłóćmy się na argumenty, patrzmy na ręce i efekty działań, ważąc słowa, by przynajmniej odrobinę wzbogacić naszą ubożuchną myśl polityczną i włożyć do szafy pełen zestaw garniturów, z których mogliby wybierać przyszli politycy.
Zamiast się dąsać, namawiajmy się do myślenia i zbierania jak największego zakresu informacji o sytuacji Polski. Bądźmy też świadomi, że we współczesnym świecie jest wiele interesów ponadnarodowych wywierających wpływ na życie polityczne państwa takiego jak Polska –finansowych, korporacyjnych, organizacyjnych.
Wobec licznych projektów nie można o bezpieczeństwie państwa czy kierunkach jego polityki dyskutować kategoriami zakorzenionymi w polityce XX, a nawet XIX wieku.
Fundamentem myślenia powinno być tutaj założenie, że silne państwo polskie leży w interesie Polaków i takie państwo z silną armią, policją i systemem finansowym należy szybko zbudować.
Nie jest to założenie dla wszystkich oczywiste – wielu Polaków uznaje projekty ponadnarodowe, jak europejski, za ważniejsze, dlatego przyjęcie lub odrzucenie takiego założenia może niczym papierek lakmusowy wyznaczać granicę, komu po drodze z nami, Polakami, a kto przeciwko nam.
Jeśli ktoś uważa, a jeszcze gorzej gdy działa przeciwko sile Polski, to wedle normalnego rozeznania jest to zdrajca. Kto kosztem interesu Polski, czyli polskich rodzin, polskich robotników, polskich miejsc pracy, realizuje interes inny, niezależnie od tego na jak bardzo szczytnych założeniach oparty, musi być traktowany jako przeciwnik.
Dyskutujmy więc o projektach politycznych naprawy państwa, identyfikujmy wrogów naszego działania, zamiast wytykać sobie paxową przeszłość środowisk endeckich – o czym współczesna młodzież ma blade pojęcie.
Musimy też zdawać sobie sprawę, że większość środowisk politycznych w Polsce była dokumentnie rozpracowana przez różne policje. Niczego to nie przekreśla, ale trzeba to wiedzieć i pamiętać, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś zrobi nagłą woltę albo zaczyna niespodziewanie lansować jakiś interes korporacyjny.
Polska myśl polityczna musi przede wszystkim zdefiniować interes polski; musimy rozeznać się i popatrzeć, gdzie nam po drodze, a gdzie nie.
Dlatego jednostronne deklaracje, oświadczenia w rodzaju, że powinniśmy byli przypodobać się Izraelowi, głosując przeciwko palestyńskiej rezolucji w ONZ, są dziecinne.
W polityce nie ma miejsca na sentymenty, liczą się interesy. Gdyby Izrael nam za takie poparcie coś wcześniej dał – jak choćby rezygnację z państwowego wsparcia roszczeń organizacji żydowskich wobec państwa polskiego, to byłoby o czym rozmawiać. Tymczasem polska polityka w stosunkach międzynarodowych bardzo często robiona jest na zasadzie "przymilania się" i oczekiwania na wzajemność. Jak takie "oczekiwanie" wygląda, bardzo dobrze pokazują polskie losy w II wojnie światowej.
Nie ma czegoś takiego, jak stałe sojusze, co nam wielokrotnie uświadomili możni tego świata; dzisiaj możemy być z Rosją, jutro z Izraelem, pojutrze ze Stanami Zjednoczonymi. Ale do tego musimy mieć normalne państwo, a nie pacynkę, którą każdy szarpie za sznurki.
My nie mamy kochać ani Żydów, ani Niemców, ani Rosjan; my mamy z nimi robić interesy.
I pora, aby polskie elity zaczęły w ten sposób myśleć; pora też oddać sprawiedliwość endekom, że to oni pierwsi tego rodzaju przeświadczenie i nastawienie wnieśli do polskiej debaty. A więc, niech idzie młodość...
Andrzej Kumor
Mississauga
Nie tylko o winach amarone z Jerzym Kopańskim rozmawia Andrzej Kumor
Państwo Wanda i Jerzy Kopańscy znani są w naszym polonijnym gronie od lat. Pani Wanda sprzedaje w sezonie jarzyny i owoce na targu Farmer's Market w Mississaudze, zaś produkowane przez Cornerstone Winery wina owocowe, białe i czerwone zyskują sobie coraz większe grono entuzjastów.
"Goniec" odwiedzał farmę i winiarnię pp. Kopańskich, gdy zaczynali swą przygodę z winem.
Od tego czasu upłynęło już 10 lat. Dlatego postanowiliśmy ponownie zajrzeć do tego urokliwego zakątka winnej krainy regionu Niagara, gdzie wykształcony w Polsce inżynier sadownik rozwija na coraz większą skalę produkcję win markowych w Cornerstone Estate Winery. (www.cornerstonewinery.com)
Warto więc zjechać z ruchliwej QEW, by po pięciu minutach znaleźć się przy 4390 John St. w Beamsville ON w winiarni państwa Kopańskich i w przydomowym sklepie popróbować pełnego garnituru wspaniałych ontaryjskich merlot czy cabernet savignon. Sam próbowałem, a w zaufaniu powiem, że dane mi było nawet skosztować rewelacyjnego ontaryjskiego amarone, które niedługo dołączą do oferty Cornerstone.
Zacznijmy jednak po kolei...
http://www.goniec24.com/goniec-reportaze/itemlist/user/64-andrzejkumor?start=2112#sigProIdc8636cd67f
Goniec: – Panie Jurku, widzieliśmy się kilka ładnych lat temu, wówczas Pan zaczynał produkować wino, dzisiaj ma Pan większy areał...
Jerzy Kopański: – Urośliśmy trochę, więcej sprzedajemy, dlatego dzierżawimy dodatkowo na produkcję winorośli dwie sąsiednie farmy.
– Na popyt Pan nie narzeka?
– Nasza sprzedaż co roku rośnie, można powiedzieć, że co kilka lat się podwaja.
– Ma Pan nowego specjalistę odpowiedzialnego za produkcję wina...
– Tak, pracuje dla nas p. Andrzej Lipiński, znany w regionie od ponad 20 lat, można powiedzieć, że legenda i chwała, choć przyznam, że nie włącza się zbytnio w życie polonijne.
To wybitnie zdolny fachowiec. Jest tutaj pionierem. Dam przykład. Około 10 lat temu zaczął się interesować winem, które robi się we Włoszech, nazywa się amarone.
We Włoszech robią to w ten sposób, że albo zbierają kiście winogron na drutach lub kładą na słomie. To powoli sobie wysycha. My nie mamy takich warunków. W Kanadzie, kiedy zaczyna się robić zimno – rozwija się pleśń, grzyb i winogrono nie odparuje, naturalnie jest wilgoć, deszcze, śniegi, nie wiadomo, co może się stać. – Pan Andrzej pojechał do Włoch, popracował tam w kilku winiarniach, przyglądając się temu procesowi, i gdy to ogarnął, wrócił i jako pierwszy zaczął winogrona suszyć tu, w Ontario.
Mamy do tego specjalne suszarnie dawniej używane do tytoniu. Tytoniowy biznes w Ontario się skończył, więc można korzystnie je odkupić. Proces wymyślony jest przez p. Lipińskiego. To daje rezultat jak amarone. Ponadto zmniejszamy ryzyko zepsucia winogron, przede wszystkim przez pleśń. Skoncentrowane są wszystkie smaki. Jeśli może sobie pan wyobrazić dobre wino, z którego odciągniemy 20 – 30 procent wody...
– Ale w ten sposób robi się też icewine, bo wodę wyrzuca się w kryształkach lodu...
– W jakimś tam sensie jest to podobny proces. Icewine robi się po mrozach ,to nie jest już takie zdrowe winogrono. Zanim dojdzie do mrozów, mamy takie dni jak dzisiaj, jest deszcz ze śniegiem, i zamarza, i odmarza. Po zamrożeniu cukier jest bardzo wysoki i skoncentrowane są smaki. Z tony icewine wychodzi sto litrów wina, natomiast w winie amarone nie chodzi nam o cukier. Z tony zyskujemy ok. 450 litrów. Później, gdy fermentujemy, schodzimy do zera cukru – ale wychodzi nam 16, a nieraz więcej procent alkoholu.To jest tak mocne wino, że nieraz aż w oczy gryzie.
Poza amarone mamy oczywiście już w beczkach cabernet savignon, merlot, kilka win białych.
– Wszystkie te gatunki Pan tutaj uprawia?
– Mamy taką dobrą paletę.
– Jak wygląda sytuacja producentów win w regionie Niagara? Czy jest nadzieja, żeby ten przemysł był tutaj wiodący?
- Przytoczę tylko dwa suche fakty. Na wszystkie wina, które są rzekomo produkowane w Kanadzie – mamy wina VQA i non-VQA, czyli mieszanki, które kupujemy w tych sklepach przy supermarketach.
Kiedyś było tak, że na winie było napisane "wyprodukowane w Niagara Falls" czy Beamsville. Ludzie to kupowali, sądząc, że wspierają lokalną gospodarkę, ale jeżeli sobie uświadomimy, że na sto butelek win wyprodukowanych w Ontario tylko 10 procent to wina VQA... A w LCBO – wina ontaryjskie – to jest tylko 30 proc. W roku kalendarzowym LCBO sponsoruje co miesiąc jakieś kraje, natomiast ontaryjskie wina, nasze, mają tylko jeden miesiąc w roku, i to jest wrzesień. Gdzieś komuś nie do końca jest na rękę, żeby promować lokalne wina.
Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe, bo pojedzie pan na przykład do Włoch, to będzie tam pił tylko włoskie wino, we Francji francuskie, nawet jeżeli pojedziemy do Burgundii, to mają tylko burgundzkie, a przez rzekę w Bordeaux mają tylko Bordeaux – nie chcą się nawet od sąsiada napić – takie jest poparcie dla lokalnej produkcji.
To jest w sumie dobra rzecz mieć dostęp do win z całego świata, tak jak w LCBO, natomiast co jest w tym złego, to że nasze koszty produkcji są o wiele wyższe niż koszty w takim Chile. Jako ten, który uprawia winorośle, i ten, który przetwarza winogrona, mi tutaj nic nie umyka, wszystkie te koszty bardzo dobrze znam. Tu jest niesprawiedliwość, że te winiarnie, które były pierwsze, mają po sto małych sklepików w różnych supermarketach, natomiast tacy jak my mogą mieć tylko jeden, i to na własnej posesji.
Gdybym mógł mieć drugi sklep, to by mi bardzo pomogło – na przykład gdzieś w Mississaudze w polskiej dzielnicy. Być ze swoimi.
– Wróćmy do wina amarone, jak by Pan opisał, czym ono się różni?
– Uprawa jest taka sama. Robiąc dobre merlot i merlot amarone, właściwie dostarczamy do winiarni te same winogrona. Zawartość cukru, kwasowość, wszystko jest takie samo, ale przy amarone dochodzi suszenie i po suszeniu wysypuje się winogrona na stoły, ludzie muszą dodatkowo je sortować, wybrać te pojedyncze zepsute winogrona. Reszta produkcji jest też podobna, ale gdy porównać te suszone z normalnymi, to jest ogromna różnica w jakości już nawet nie fermentowanego soku – jest czarny – oleisty, gęsty. Takie wino to jest koncentrat; niesamowita koncentracja wszystkich smaków!
Tu nie chodzi tylko o odciąganie wody. Proszę sobie wyobrazić, że jeśli obetniemy winogrono z krzaka, włożymy je do skrzynki i je suszymy, to pozwalamy temu gronu dalej dojrzewać; opada kwasowość, zmienia się jego charakterystyka – zmniejsza się zawartość taniny, mamy od razu rozwiązany problem cierpkości. Taki merlot można po prostu jeść łyżką. Z takiego dojrzałego owocu jest później lepsze wino.
– Pan jest człowiekiem sukcesu...
– Teraz właśnie mija 10 lat od produkcji pierwszego wina, zależy co się rozumie przez sukces. Jestem specjalistą inżynierem od sadownictwa. Ciągnęło mnie zawsze do ziemi, ale nigdy nie myślałem, że będziemy to robić na taką komercyjną skalę.
Regularnie wysyłamy większe ilości wina do Chin, szczególnie icewine. Mam tam dwóch odbiorców. Za każdym razem jak zamawiają, to jest więcej. W tej chwili jest to kontener – 15 tys. butelek na jeden rzut, rośnie, sprzedaje się, smakuje. Chciałem tak sam przekonać się jak to właściwie jest na tym rynku światowym. Spotykałem ich na różnych targach.
– Pieniądze są dzisiaj w Chinach?
– Ktoś mi powiedział, że średnio Chińczyk wypija pół szklanki wina rocznie i jeśli wypije całą szklankę, to na całym świecie zabraknie wina. To jest ogromna siła. Tak sobie myślałem, że jeżeli 10 proc. Chińczyków będzie stać na kupowanie wina – to jest to 150 mln ludzi, pięć razy tyle co Kanada. To są rzeczy niewyobrażalne.
W ubiegłym roku dałem wina na targi międzynarodowe. Wysłałem 10 i wygrałem 10 medali na zawodach, gdzie było 30 państw i 45 tys. różnych win. To zrobiło na mnie takie wrażenie, musiałem usiąść, zrobiło mi się gorąco.
– Czyli gdyby Pan tylko mógł sprzedawać sam towar...
– Byłoby idealnie, ale prawo jest takie, że nie mogę.
– Może trzeba zrobić w tym celu lobbing?
– To jest problem małych winiarni. Naszym głównym celem jest dzisiaj to, żeby spokojnie rozwijać biznes; mamy troje dzieci, wszystkie są na studiach i uczą się w tym kierunku – jedno jest księgowym, córka studiuje zarządzanie biznesem, a najmłodszy syn uczy się robienia win – jest na czteroletnim programie na Brock University, bardzo dobrze sobie radzi i sobie to chwali.
– Jakże inaczej określić sukces, jeśli robi Pan, co Pan lubi, i jeszcze dzieci to doceniają i idą w Pana ślady?
– Proszę tylko o zdrowie.
•••
– Gratulujemy Państwu Wandzie i Jerzemu Kopańskim, i zachęcamy wszystkich, by zabierając znajomych w objazd po winiarniach Półwyspu Niagarskiego, zaczynali od Cornerstone Winery – zjeżdżając na południe tuż za Grimsby. Choćby po to, by zapytać, co słychać, i spróbować najnowszej produkcji, być może już amarone...
Andrzej Kumor
Mississauga