Zdaje się, że będziemy mieli temat na lato. Nasz piękny premier Justin Trudeau zaprosił bowiem do kraju ludzi z całego świata. Być może jest w tym jakaś idea, tylko jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Po pierwsze, skoro zapraszamy wszystkich, to po co nam jakieś programy imigracyjne? Utrzymywać urzędników, których praca i tak nie ma żadnego znaczenia, bo do Kanady jedzie się taksówką na granicę z USA.
Jeśli zaś kłopot z dostaniem się do USA, no to może z Afryki via Brazylia przez Meksyk, skąd Ottawa zorganizuje jakiś przerzut. Jeśli to jest zbyt niebezpieczne, no to może na lewym paszporcie samolotem albo uprowadzonym statkiem – jak to przerobili już Tamilowie. Pomysłów jest całe mnóstwo. Nie trzeba latami wyczekiwać na list z ambasady...
Ponieważ mam w rodzinie pokolenia migracji, mogę porównać, jak to wyglądało wczoraj, a jak dzisiaj. Bo przecież Ameryka miała kiedyś zupełnie otwarte drzwi. Mój pradziadek Mikołaj Wiercimak przypłynął do USA za chlebem, jak dziesiątki tysięcy innych galicyjskich chłopów. Z archiwów Ellis Island, gdzie nowo przybyłych kierowano na kwarantannę, wynika, że miał przy sobie równowartość kilku dolarów, umiał czytać, i udawał się w okolice Detroit. Tam, w Detroit, w 1905 roku przyszła na świat moja śp. Babcia. Słowem, przebadali pradziadka, czy nie chory, klepnęli w plecy na szczęście i radź sobie młody człowieku.
Co pradziadek przywoził ze sobą na kontynent? Silną wiarę, chęć do pracy i dużo poczucia humoru, z którego ponoć słynął (tak go zapamiętała moja śp. Mama). Co dostał od nowego świata? Możliwość dobrze płatnej pracy w detroickich odlewniach i spokój. Zero pomocy państwowej. Zero zapomogi, zero opieki medycznej, zero emerytury. O to musiał zabiegać sam, płacąc własnymi pieniędzmi. Czy był zadowolony? Oczywiście! Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Dzisiejszy uchodźca w Kanadzie dostaje tyle – zwłaszcza jeśli ma dzieci – że w zasadzie nie musi się troszczyć o siebie. Jest niańczony przez system na koszt podatnika. A zatem pozbawia się go możliwości wykształcenia najważniejszej cechy, którą powinni mieć (i mieli) imigranci i uchodźcy – ZARADNOŚCI. To właśnie gromady zaradnych facetów, takich jak mój pradziadek, wybudowały Amerykę. Dzisiaj mamy całe grupy uchodźców i imigrantów, które uważają, że „im się należy”, a które do tego kwestionują nasz sposób życia, nasze wartości, a czasem wprost gardzą tutejszymi ludźmi, domagając się dla siebie oddzielnych reguł prawnych i według tych reguł załatwiając swoje sprawy.
Czy w obecnym imigracyjnym szaleństwie, które ogarnęło Europę, a prawdopodobnie dotyczyć będzie i nas, jest metoda? Oczywiście!
W skrócie jest to bolszewia. I nie chodzi tu o jakieś brzydkie słowa, lecz o stwierdzenie pewnego zjawiska przerobionego za tzw. rewolucji w Rosji. Otóż, klasyczny marksizm głosił, że komunizm jest nieuchronny, ponieważ wynika z determinizmu ekonomicznego – ewolucja procesów produkcji i tak do niego doprowadzi. Bolszewicy uznali jednak, że nie warto czekać – zwłaszcza w krajach tak zacofanych jak XIX-wieczna Rosja, bo skoro wiadomo, co ma być, to przy pomocy państwa proces można przyspieszyć – wystarczy propagandą klasowo uświadomić masy i wyrżnąć tych, którzy nowemu porządkowi rzucają kłody pod nogi.
Tego rodzaju myślenie widać też i u naszych dzisiejszych globalistów.
Jedni uważają, że postęp technologii, rozwój komunikacji itp., itd., i tak zrobi z nas globalną wioskę, więc wystarczy poczekać. Druga grupa twierdzi jednak, że temu procesowi należy nadać impet i go przyspieszać, zawczasu usuwając przeszkody, jaką jest przywiązanie do tradycyjnych wartości i instytucji – rodziny, narodu, religii. To wszystko opóźnia nadejście ogólnoplanetarnego szczęścia wszystkich ludzi. Mamy więc do czynienia z pewną nie do końca spisaną w jednym kajecie ideologią elit. Gdyby pozbierać do kupy poszczególne wypowiedzi, to okaże się, że jednym z głównych mechanizmów przyspieszających globalizowanie jest wymieszanie ras i kultur. Po pierwsze, dlatego, że ludzie migracji są w naturalny sposób wyrwani z dotychczasowych umocowań kulturowych i społecznych – co za tym idzie, podatni na indoktrynację nowym przekazem „jednego globalnego ponadnarodowego świata”. Po drugie, ludzie tacy wpuszczeni do społeczeństw dobrobytu siłą rzeczy będą transferować idee i część bogactwa do miejsc, z których pochodzą, przyspieszając proces transformacji. Po trzecie wreszcie, migranci doprowadzą do załamania zmurszałych struktur starych społeczeństw, które nie będą w stanie funkcjonować na dotychczasowych zasadach.
Jednym słowem, migranci stają się czynnikiem rewolucyjnym, nową „armią głodnych”, na plecach której wzejdzie jutrzenka nowego świata. To są przecież sprawdzone metody. Paryski motłoch w taki sam sposób posłużył ówczesnym wyższym stanom do obalenia arystokracji ancien regime’u.
A my wszyscy? No cóż, ofiary muszą być… Collateral damage zawsze może się zdarzyć – jakieś zamieszki, jakieś płonące Malmoe, jakieś paryskie przedmieścia w ogniu („Palę Paryż” – czyż to nie brzmi poetycko?). Na zgliszczach wyrośnie społeczeństwo „nowego typu”. Globalizacja to przede wszystkim wyrównywanie różnic, niwelowanie kontrastów. Nic tak nie wyrównuje jak otwarcie kurków naczyń połączonych. A terroryzm czy inne gwałtowności? Przecież to są zjawiska kontrolowane. Organizacje terrorystyczne bez pieniędzy, dostępu do broni i środków przekazu usychają. Jeśli więc nadal z nimi „walczymy” to widocznie czemuś służą i są potrzebne. Proszę zresztą zobaczyć, jakiej produkcji jest ich broń, czy też kto od Państwa Islamskiego kupuje ropę, i zastanowić się, dlaczego Twitter jest w stanie zablokować konto dowolnemu Ziutkowi, a ISIS nadaje pełną gębą?
A więc: Niech żyje nam związek republik swobodnych…
No bo choć króla nie ma, to ktoś sztuką królewską parać się musi. Inaczej nie mielibyśmy ciepłej wody w kranie. No nie?
Andrzej Kumor