Po raz pierwszy mogliśmy się dowiedzieć o historii, która była przez tyle lat ukrywana.
W maju 1951 r., prawie rok po wybuchu wojny koreańskiej, Czo Dżun Suk, minister kultury i propagandy Korei Północnej, zwrócił się do innych krajów bloku wschodniego, prosząc o pomoc dla koreańskich sierot.
Około 1500 dzieci przyjechało do Polski, ale największa grupa, sieroty z obu stron frontu, przyjechała do Płakowic w Lwówku Śląskim na Dolnym Śląsku w 1953 r.
Te dzieci mieszkały w starym niemieckim szpitalu psychiatrycznym. Kompleks składał się z 13 domów dla dzieci, szpitala, budynków administracyjnych i szkoły.
Dzieci i pracownicy mieli wszystko, co można było wtedy sobie wyobrazić. To wyglądało jak Kanada, mówiła jedna z opiekunek.
Niestety, wśród 600 pracowników polskich nikt nie mówił po koreańsku. Dzieci koreańskie i kilkoro opiekunów, którzy z nimi przyjechali, nie znali ani słowa po polsku. Długo nie zajęło, dzieci, które objęto normalnym polskim programem nauczania, zaczęły szybko łapać język polski. Na dodatek jeszcze się uczyły od paru koreańskich nauczycieli historii koreańskiej, języka i ideologii. Miały te same ferie co normalne szkoły polskie i w czasie wakacji nawet się bawiły z polskimi dziećmi z okolic.
Chociaż rząd północnokoreański zabraniał więzi emocjonalnych pomiędzy opiekunami i dziećmi, to zaczęły się one nawiązywać.
Próbując pomóc dzieciom zapomnieć traumę wojny, opiekunowie stali się rodzicami zastępczymi. Dzieci mówiły do pań "mama", a do panów "tata".
Dzieci, których większość przyjechała bardzo chora, związały się bardzo z opiekunami. Życie było tam dość dobre i stabilne dla sierot koreańskich.
Ale jeśli życie tych dzieci w Płakowicach było spokojne, było odpoczynkiem od wojny, to skąd się wziął grób Kim Ki Dok?
Niestety, Kim Ki Dok zachorowała na białaczkę. Kiedy stan jej się pogorszył, została wysłana do szpitala we Wrocławiu, gdzie dr Tadeusz Partyka próbował ją wyleczyć. Dostawała transfuzje krwi, którą w wielkich ilościach Partyka sam oddawał. Mimo tego że nie mieli wspólnego języka, powstała pomiędzy nimi więź. Niestety, po trzech miesiącach Kim Ki Dok zmarła na białaczkę.
Bez żadnej rodziny, Kim Ki Dok została pochowana na wrocławskim cmentarzu. Przez wiele lat, aż do śmierci parę lat temu, dr Partyka dbał o grób i go odwiedzał. Dziś kilku innych nauczycieli z ośrodka mówi, że czasem odwiedzają grób Kim Ki Dok; nagrobek stoi sam wśród polskich nazwisk.
Reszta sierot koreańskich nie miała szans zostać w Polsce. W 1957 r., sześć lat po tym, jak pierwsze dzieci przyjechały do Polski, i tylko rok po wizycie samego Kim Ir Sena, nagle zdecydował on wszystkie dzieci koreańskie sprowadzić do kraju. Różnice polityczne pomiędzy Koreą Północną a blokiem wschodnim były pewnie przyczyną tej decyzji.
Dzieci przeczuwały, że życie w Korei będzie trudniejsze, i nie chciały jechać. Już raz w życiu straciły wszystko, a teraz znowu miały być wyrwane z miejsca, gdzie się czuły bezpiecznie, i zostać odseparowane od ludzi, których traktowały jako rodziców. Wszyscy płakali. Dzieci próbowały chorować, aby nie jechać, ale do 1959 r. wszystkie dzieci wyjechały z Polski.
Przez parę lat opiekunowie otrzymywali listy od dzieci. Opowiadały im o życiu w Korei, o tym że chciały lub próbowały uciec z powrotem do Polski.
Niektóre, mając skończoną szkołę w Polsce, pracowały dla rządu, ale do 1961 r. większość została zwolniona i wysłana na prowincję. Listy przestały docierać do Polski, jest podejrzenie, że rząd je zablokował.
Niestety, co się zaczęło tak obiecująco, skończyło się tym, że dzieci, które już raz przeżyły wojnę i stratę rodziców, znów musiały stracić wszystko i pojechać do kraju, który już ich nie potrzebował.
Paula Agata Trelińska