Miejscy biurokraci z Toronto "dość opieszale" podchodzą do raportów o protestach, podczas których szerzy się nienawiść. We wrześniu 2017 roku radny James Pasternak formalnie zapytał, co można zrobić, by „nienawistne zgromadzenia” (antyżydowskie, „antygejowskie”, „neonazistowskie”) nie odbywały się na terenach będących własnością miasta. Jego pismo przechodziło z rąk do rąk, w końcu w listopadzie komitet wykonawczy skierował je do menedżera miasta. Pech chciał, że menedżer Peter Wallace odszedł z pracy.
Przez lata wiec z okazji Al-Quds – antyizraelskiego dnia ustanowionego w 1979 roku przez Iran – odbywał się przed prowincyjną legislaturą. W zeszłym roku zakazano jego organizacji, ale i tak się odbył. Nielegalnie, na terenie parku miejskiego przy Wellesley St. To właśnie zmotywowała Pasternaka do działania. W tym roku historia z Al-Quds się powtórzyła. A miejscy urzędnicy, którzy na wtorkowe spotkanie komitetu wykonawczego powinni przynieść raport dotyczący tej nielegalnej demonstracji, przyszli z pustymi rękami. Oznajmili, że wynajęli do zajęcia się tą sprawą konsultantów, którzy będą pracować przez siedem miesięcy. Burmistrz John Tory stwierdził tylko, że był nieco zawiedziony postawą urzędników i tym, że nie poczyniono żadnych postępów w tej „bardzo złożonej sprawie”, w której “wolność wypowiedzi krzyżuje się z mową nienawiści”. Guiliana Carbone, obecna menedżer miasta, pytana o to, czy ktoś z ratusza monitorował przebieg demonstracji i czy policja przygotowuje sprawozdanie z niej, odpowiedziała po prostu, że nie wie. Potem twierdziła, że nie ma sposobu, by powstrzymać ludzi przed organizowaniem nielegalnych protestów.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!