farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Polski fachowiec

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Ten około 40-letni mężczyzna miał typowo słowiańską twarz. Na tle różnej maści aresztantów imigracyjnych od razu można było poznać, że pochodzi ze wschodniej części Europy. Wyróżniał się tez schludnością i niekonfliktowością. 

        Pochodził z Mazur w Polsce. Tereny te, po zmianach ustrojowych, nie stanowiły centrum odnowy gospodarczej. Inwestycji mało, a więc i miejsc pracy również. Wyuczony zawód hydraulika i kilkunastoletnia praktyka są dochodowe w regionach raczej zurbanizowanych, gdzie tętni życie gospodarcze. A na Mazurach? Cisza i spokój, który tak podoba się wielu Niemcom, z nostalgią wspominającym swoją młodość przeżytą w tych stronach i pragnących kupić kawałek lasu z dostępem do jeziora, co znowu niepokoi bardziej Polaków mieszkających w innych stronach Polski. Dla wielu mieszkańców Mazur nowe inwestycje dawałyby możliwość znalezienia pracy. Skoro ich nie ma, to wędrują za pracą za granicę. 

        Tak też się stało w przypadku Tadeusza. Wędrówki w jego rodzinie zresztą były tradycją. Rodzice pochodzili z dawnych terenów Rzeczpospolitej, zagarniętych po II wojnie światowej przez Sowietów. Ojciec pracował na wielkich budowach, najpierw w Polsce, a później za granicą. Brat i siostra natychmiast, jak tylko otworzyły się granice, umknęli najpierw do Niemiec, a później do Kanady. Tadeusz też pracował kilkakrotnie po kilka miesięcy w Niemczech. W końcu dostał zaproszenie do odwiedzenia rodzeństwa w Kanadzie. 

        Był wtedy w Niemczech. Nie miał wizy kanadyjskiej i obawiał się, że może jej nie dostać. A tu nadarzyła się okazja. Na polskiej giełdzie w Dortmundzie, gdzie akurat mieszkał i pracował, pojawił się paszport polski z wizą kanadyjską. Na pewno był skradziony. Osobnik na zdjęciu paszportowym też wyglądał na typowego Słowianina, był trochę podobny do Tadeusza, a i wiek nie różnił go z byłym właścicielem tego paszportu. Sprzedający wyjeżdżał do Polski i chciał szybko sprzedać ten paszport. Nie ujawniał, w jakich okolicznościach stał się jego posiadaczem. Cena była przystępna. Tadeusz kupił ten paszport, w którym widniało imię Waldemar, a więc nazywajmy go odtąd tym imieniem. 

        Problemem było tylko używanie imienia, kiedy przybył do Kanady. Bo rodzeństwo używało jego imienia nadanego mu na chrzcie, a w urzędach musiał używać imienia widniejącego w paszporcie. Waldemar spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem ze strony swojego rodzeństwa. Brat i siostra byli starsi od niego. Był on trzecim i najmłodszym z tego rodzeństwa. Przez całe życie traktowali go jak dziecko, którym należy się opiekować. 

        Taka też była ich rola w stronach, z których pochodzili. Rodzice, kiedy tylko dwoje starszych dzieci trochę podrosło, zrzucili na ich barki opiekę nad o kilka lat młodszym od nich bratem. Rodzicie ciężko pracowali, aby związać koniec z końcem. Wszystkie ich dzieci pokończyły szkoły średnie. Ale o dobrą pracę było ciężko w wolno rozwijającym się regionie. 

        Najpierw wyfrunął za granicę ich najstarszy syn. Wylądował w Kanadzie. Był to okres, kiedy jeszcze samo pochodzenie z kraju „za żelazną kurtyną” dawało możliwość uzyskania stałego pobytu w Kanadzie. Zaraz po uzyskaniu statusu „landed immigrant” ściągnął  do Kanady żonę i kilkuletniego synka. W rok po pobyciu żony w Kanadzie urodziła im się córeczka. W tym też czasie namówił na przyjazd do Kanady siostrę. Była jeszcze panną. W tym czasie Kanada już zamknęła program łatwej ścieżki dla Polaków. Jej stały pobyt więc załatwiono inaczej. Tuż po przylocie do Toronto i zamieszkaniu u brata w Mississaudze wpadła ona w oko koledze brata, który miał stały pobyt w Kanadzie. Pobrali się szybko. Kiedy składali dokumenty o stały pobyt w Kanadzie, siostra Waldemara była już w zaawansowanej ciąży. Władze imigracyjne zgodziły się na przedłużenie jej wizy turystycznej dwukrotnie, a kiedy urodziła synka, to również pozwolono jej oczekiwać w Kanadzie na załatwienie tutaj stałego pobytu. Rodzeństwo bardzo sobie pomagało. Już wkrótce mieli własne domy. 

        Gdzieś po Europie włóczył się jedynie ich najmłodszy brat. W ciągu dwóch kolejnych lat zmarli ich rodzice. Tym bardziej starsze rodzeństwo czuło potrzebę kontynuowania opieki nad najmłodszym. Kiedy w końcu przybył do Kanady, mimo swych trzydziestu kilku lat został otoczony opieką jak kilkunastoletni chłopiec. Kiedy rwał się do pracy, brat i siostra kazali mu odpoczywać, zwiedzać kraj (zabierali go na bliższe i dalsze wycieczki), poznawać ludzi, uczyć się języka. 

        W końcu Waldemar postawił na swoim. Wymusił na starszym bracie, aby ten pomógł mu znaleźć pracę. Był z wykształcenia technikiem mechanikiem, ale tak w Polsce, jak i w Niemczech wykonywał różne prace, głównie hydrauliczne. Praktyka niemiecka okazała się bardzo przydatna. Najpierw po znajomości, jakby z wielkoduszności, zatrudnił go jako swojego pomocnika Polak hydraulik. Waldemar okazał się bardzo pojętnym czeladnikiem. Bardzo szybko poznał odmienności w tym zawodzie w stosunku do tego, co już dobrze znał. Prawdę mówiąc, praca w tym zawodzie w Kanadzie była lżejsza niż w Polsce, z uwagi na rodzaj stosowanych materiałów i sposobów ich łączenia. Szef Polak wyciskał z Waldemara, ile się dało, ale płacił marnie, wiedząc, że nie ma on stałego pobytu i nie zna języka. 

        Ale wkrótce to się zmieniło. Waldemar kupił sobie samouczki i słownik do nauki języka (tak też się uczył wcześniej niemieckiego), jak również zapisał się na kurs języka angielskiego. Po kilku miesiącach był już gotów stawić czoła nowemu wyzwaniu. Postanowił znaleźć pracę w większej firmie, gdzie nie będzie miał do czynienia z wyzyskiem przez rodaka. Pomógł mu fakt, że już zaczął wykonywać prace samodzielnie, bez obecności szefa. Zaczął poznawać ludzi pracujących w tym samym zawodzie. Jeden z nich polecił go swojemu szefowi i tak zaczęła się robotnicza odyseja Waldemara. 

        Ale zaistniał i drugi nurt w życiu Waldemara – problem zalegalizowania jego pobytu w Kanadzie. Przybył wszak tutaj jako turysta. Przy pomocy agentki imigracyjnej wypełnił dokumenty na pobyt stały. To jakby „zalegalizowało” na pewien okres jego pobyt w Kanadzie. Uzyskał nawet prawo do pracy. Zatrudnił się w nowej firmie legalnie, na swój SIN. Początkowo było niełatwo, głównie z uwagi na słabą znajomość angielskiego, ale już po kilku miesiącach Waldemar czuł, że został w pełni zaakceptowany. Pracę znał. Język fachowy również, a i konwersacja o sprawach codziennych też mu przychodziła coraz łatwiej. Szef zaczął mu zlecać większe prace i wyznaczał mu do nich pomocników różnej narodowości. Waldemar zdobywał u nich naturalny szacunek, jako dobry fachman. Przydawała się dobra niemiecka szkoła solidnej pracy bez fuszerek. W końcu Waldemar został mianowany przez właściciela firmy brygadzistą  (supervisor) z pełnym zakresem odpowiedzialności za ludzi, sprzęt i jakość wykonywanej pracy. Ta idylla trwała ponad trzy lata. 

        Waldemarowi skończyło się zezwolenie na pracę w Kanadzie. Miał obawy przed pójściem do urzędu imigracyjnego, aby uzyskać przedłużenie. Czuł, że to może się skończyć źle. Udał się więc do polskiego adwokata, który głosił wszem wobec, że załatwia z rządem kanadyjskim uzyskanie przez pracowników budowlanych pracujących nielegalnie zbiorowej amnestii. Waldemar poszedł na spotkanie z tym adwokatem. Zastał w jego poczekalni jeszcze kilku innych petentów. Adwokat załatwił ich zbiorowo. Kazał zapłacić na wstępie po tysiąc dolarów i wypisać czeki po dwieście dolarów na dwanaście kolejnych miesięcy. Gładko im wyjaśnił, że do tego czasu załatwi amnestię imigracyjną, czyli doprowadzi do uzyskania przez nich statusu „landed immigrant”. Chłopy płaciły i czekały, harując ciężko na dolę pana mecenasa. 

        Pewnego wieczoru Waldemar wracał wieczorem po pracy do domu po kolacji zjedzonej w polskiej jadłodajni. W pewnym momencie został zatrzymany przez patrol policyjny. Polecono mu się wylegitymować. Oświadczył, że nie ma przy sobie paszportu, ale że ma zezwolenie na pracę. Pokazał ten dokument. Jeden z policjantów sprawdzał coś na komputerze w radiowozie, a drugi nie spuszczał oka z Waldemara. Po chwili ten z samochodu coś mruknął temu drugiemu i już Waldemar miał kajdanki na rękach. Wyjaśniono mu, że został aresztowany z powodu nielegalnego pobytu w Kanadzie. Zawieziono go do komendy policji, skąd zabrali go dwaj oficerowie imigracyjni. 

        Waldemar znalazł się w areszcie imigracyjnym. Tutaj poznał innych Polaków, wspólników niedoli, też nabitych w butelkę przez pazernych agentów imigracyjnych. Po kilku dniach odbyła się rozprawa imigracyjna. Stawili się na nią brat i siostra Waldemara. Wyrazili wolę zapłacenia kaucji wyznaczonej przez sędziego imigracyjnego. Tak więc Waldemar został zwolniony. Najprawdopodobniej po dwóch – trzech miesiącach dostanie polecenie opuszczenia Kanady i jeśli tego nie zrobi, to rodzeństwo straci kilka tysięcy dolarów. 

        Ale co ciekawe, Waldemar został zwolniony  z aresztu w oparciu o przedstawiony, wszak nie jego, paszport. Siostra miała nazwisko po mężu, a więc różne nazwiska mogły nie dziwić. Ale aż śmieszne było, że nie wzbudziło podejrzenia to, że jego gwarantem był brat noszący zupełnie inne nazwisko. Tak więc Waldemar, jeśli nawet będzie musiał opuścić szybko Kanadę, to będzie tu mógł równie szybko wrócić w oparciu o swój własny, legalnie otrzymany paszport. 

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.