Obydwaj, wraz z żonami i dziećmi (mieli po dwoje) wyjechali do Izraela i żyli tam już po dziesięć lat. Pracowali w tej samej firmie transportowej. Byli kierowcami ciężarówek i rozwozili benzynę do stacji benzynowych. Ukończyli kurs kierowców zawodowych, poduczyli się trochę hebrajskiego i wydawałoby się, że zaczyna się nowy, szczęśliwszy rozdział ich życia. Stało się jednak inaczej.
Po pierwsze, mając żony Rosjanki, obniżyli swoją kategorię zaszeregowania w Izraelu. Ich dzieci nie były zaliczane do Żydów. Skazane były więc na bycie obywatelami drugiej kategorii. To objawiało się raczej w stosunkach międzyludzkich niż w relacjach obywatel-państwo. Z kolei, sami nie będąc ludźmi religijnymi, a wręcz ateistami, też nie znaleźli się w pierwszym szeregu Narodu Wybranego. A w Izraelu liczą się te rzeczy.
Tak więc obaj imigranci, po przeżyciu pewnego okresu na garnuszku państwa, musieli się porządnie wziąć do roboty, aby jakoś przeżyć. Wydawało im się, że to okres przejściowy, że po pierwszych latach adaptacji będą szli w górę. Widzieli dookoła siebie kariery finansowe i polityczne nowych przybyszy, którymi przecież byli i oni. Lata mijały, a sytuacja się nie zmieniała w ich pozycji społecznej i materialnej. Czynsze za mieszkania były wysokie, tak że trzy czwarte ich pensji szło na opłacenie mieszkania. Pozostała część, plus zarobki (niewielkie) żon, musiały wystarczyć na pozostałe wydatki. To ich zamęczało, dusili się, porównywali do, może po części zniewolonego, ale bardziej szczęśliwego życia w miejscach urodzenia. Tam człowiek mógł się zabawić, popić, a tu nie było za co.
Szczególnie dotkliwe było dla obu to, że rodacy, Żydzi oszukiwali ich na każdym kroku. Obaj pracowali po szesnaście godzin na dobę. Niby mieli określony czas pracy, ale nie wyrabiali się w nim, aby wykonać zakres określanych codziennie przez dyspozytora zadań. A wynagrodzenia otrzymywali umówione, czyli za osiem godzin pracy. Zarabiali po pięć tysięcy szekli, czyli po około tysiąca dolarów amerykańskich miesięcznie. Były to głodowe wynagrodzenia, przy wysokich kosztach utrzymania.
Postanowili zatem rozpoznać możliwość nowego startu życiowego w Kanadzie lub Stanach Zjednoczonych. Udali się do adwokata specjalizującego się w sprawach emigracyjnych, a ten po pobraniu sowitej opłaty skontaktował ich z agentką imigracyjną żydowsko-rosyjskiego pochodzenia z Toronto w Kanadzie. Ta przysłała im faksem warunki imigracji do Kanady i poradziła, aby tutaj przybyli i zorientowali się na miejscu co do możliwości znalezienia pracy w ich zawodach kierowców ciężarówek. Tak też zrobili. Załatwili jeszcze sobie wizy amerykańskie, zabrali ze sobą po 1200 dolarów amerykańskich i wylądowali w porcie torontońskim.
Nie znali angielskiego, celnik odesłał więc ich do oficera imigracyjnego. Ten, przy pomocy tłumacza języka rosyjskiego (w tym języku chcieli rozmawiać), ustalił, że celem tych dwóch Żydów jest nie tylko odwiedzenie Niagara Falls (jak sami na początku mówili), ale również poszukiwanie pracy w Kanadzie. A to urzędnikowi państwowemu się nie podobało. Jego rolą jest bowiem m.in. chronienie rynku pracy. Legalnie, gdyby chcieli tu znaleźć i podjąć pracę, powinni przejść odpowiednie procedury rekrutacyjne. Urzędnik nadto podejrzewał, że prawdziwym celem tych panów jest pełna emigracja do Kanady, a i w tym zakresie powinni uzyskać zgodę władz kanadyjskich z zagranicy, a nie z terytorium Kanady.
Obaj panowie zostali więc aresztowani i odesłani do kontroli celnej. Celnicy, widząc aresztantów imigracyjnych, zabrali się ochoczo do roboty. Najpierw do „niemot” angielskojęzycznych zaczęli mówić w tym języku. A kiedy ci nie odpowiadali, zaczęli ich oskarżać o brak chęci współdziałania z nimi. Z kolei wybebeszyli ich bagaże. Znaleźli tabliczkę z napisem „DAVID”. Zapytali językiem migowym, kto to jest. Uzyskali jakoś odpowiedź, że jest to ich przyjaciel, z którym mieli się spotkać na lotnisku, a z uwagi na to, że znali go tylko z rozmów telefonicznych, więc napisali jego imię na tabliczce, aby móc się spotkać. Celnicy pytali o nazwisko tego osobnika. Obaj przybysze jednak tego nazwiska nie znali. To jeszcze bardziej wzbudziło podejrzenie celników. Zaczęli pytać, gdzie są narkotyki dla Davida czy diamenty. Widocznie doświadczenie ich uczyło, że te produkty zazwyczaj Żydzi rosyjskiego pochodzenie przywożą jako prezenty dla swoich przyjaciół. Celnicy nic nie znaleźli i nasi bohaterowie zostali zabrani do aresztu imigracyjnego. Próbowali protestować, kiedy zakładano im kajdanki. Pytali, czy tak wygląda gościnność kanadyjska? Nie rozumieli, że takie postępowanie jest rutynowe, dotyczące wszystkich aresztantów.
W areszcie z kolei próbowali protestować, kiedy zabierano im pieniądze, celem umieszczenia, dla bezpieczeństwa, w sejfie. Chyba nauczeni doświadczeniem z krajów, w których mieszkali, nie dowierzali, że pieniądze te do nich wrócą, kiedy będą odjeżdżali z aresztu. A miało to się stać już za kilka godzin. Bowiem urzędnik imigracyjny zarezerwował dla nich miejsca w samolocie powrotnym do Tel Awiwu. Najpierw jednak zostali nakarmieni i odesłani do jednego ze skrzydeł w areszcie imigracyjnym. Stamtąd zaczęli wydzwaniać do szeregu osób, których numery telefonów mieli zapisane w notesach. Dość szybko przyjechał do nich David, którego dopiero tutaj, w areszcie, poznali osobiście. Obiecał im pomóc. Faktycznie, skontaktował się z adwokatem żydowskiego pochodzenia, który z kolei zaczął wydzwaniać do biur imigracyjnych w areszcie i na lotnisku. Adwokat ten stanowczo domagał się zmiany decyzji i pozwolenia jego klientom na pozostanie na okres trzech tygodni w Kanadzie. W końcu „ubił interes”. David, mający obywatelstwo kanadyjskie, wpłacił kaucje pieniężne za obu przybyszy i ci z biura imigracyjnego na lotnisku zostali zwolnieni. Warunkiem zwolnienie był zakaz podejmowania pracy w Kanadzie i nakaz opuszczenia Kanady po trzech tygodniach od przybycia tutaj. Jeśli warunki te zostaną spełnione, to kaucja wpłacona przez Davida zostanie mu zwrócona w ciągu około dwóch miesięcy.
Dotychczas pisałem o podobieństwach życiorysu i losu Aleksandra i Wiktora. Ale, mimo tego samego pochodzenia, różnili się zasadniczo wyglądem. Aleksander, mimo że pochodził z zimnej i mało nasłonecznionej Syberii, miał karnację ciemną, włosy kruczoczarne. Wiktor, niższy od kolegi, mimo że pochodził z południa Ukrainy, miał karnację jasną, włosy ciemnoblond. Obaj, kiedy znaleźli się na świeżym, chłodnym, jesiennym powietrzu, to robili głębokie wdechy i wydechy, rozkoszując się tym typowym dla tej pory roku powietrzem kanadyjskim. Było ono podobnie rześkie jak w ich stronach rodzinnych. Przeklinali gorący, pustynny, suchy klimat Izraela. Mówili, że ich żony – Rosjanki nie wytrzymują tego klimatu, są po prostu ciągle chore, sfrustrowane. To dla nich głównie podjęli tę podróż, aby rozpoznać możliwość osiedlenia się w kraju, o klimacie znośnym do życia i gdzie ich dzieci nie będą się czuły wyobcowane, a oni sami oszukiwani przez współziomków. Może im się uda wyrwać z Ziemi Obiecanej, ale mają przed sobą długą, wyłożoną cierniami drogę. Kanadyjskie przepisy imigracyjne dają im małe szanse, ale może łatwiej będzie gdzieś indziej?
Aleksander Łoś