W zależności od wybranej kombinacji różne są szanse nabywcy fałszywego paszportu i/lub wizy na przejście przez sito kontroli np. w Kanadzie. Wszelkie dokonywane zmiany w paszporcie są łatwe do wykrycia przez specjalistyczną aparaturę, którą dysponują oficerowie imigracyjni. Najlepsze zatem są dokumenty autentyczne i kiedy podobieństwo posiadacza takich dokumentów ze zdjęciem w paszporcie jest znaczne. Drobne różnice można ewentualnie tłumaczyć różnicą czasu, w jakim robiony był paszport, a chwilą przybycia do Kanady. Niektóre paszporty mają ważność dziesięcioletnią, co powoduje, że szczególnie w przypadku ludzi młodych, ich wygląd się dość znacznie zmienia.
Losy rodziny Michaiła, około 25-letniego mężczyzny, to całe pasmo kombinacji z dokumentami. Pochodził on ze Stanisławowa, przed drugą wojną światową leżącego w granicach Rzeczpospolitej, po wojnie w ukraińskiej republice Związku Sowieckiego, a potem w wolnej Ukrainie.
Kiedy, w wieku osiemnastu lat, ukończył on szkołę średnią, jego ojciec wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście na fałszywych dokumentach. Już wkrótce przysłał on pieniądze, które pozwoliły na przekupienie kogo trzeba i Michaił, zdrowy młodzian, został wyreklamowany z obowiązku odbywania służby wojskowej. Kolejna przesyłka pieniężna ojca pozwoliła na zakup paszportu z wizą amerykańską dla Michaiła.
Przybył on do ojca do Chicago, gdzie od razu zaczął pracować w „construction”. Ojciec nigdy nie zalegalizował swojego pobytu w Stanach. Przebywa tam już prawie dziewięć lat, bez przerwy pracuje, nie będąc niepokojony przez nikogo. Wspomaga on swoją żonę oraz jeszcze nieletnią córkę. Bo drugi, młodszy syn też przybył do niego przed trzema laty, też w oparciu o kupiony od złodzieja paszport z wizą.
Michaił najpierw ciężko pracował przy różnych pracach remontowo-budowlanych. Jego partnerami byli głównie Polacy. To od nich nauczył się płynnie mówić po polsku. U niego w domu mówiono po ukraińsku, ale w szkole uczył się po rosyjsku. Chwalił on sobie ten pobyt w „drugiej stolicy Polski”, jak określał miasto, w którym żyje około dwóch milionów polskich imigrantów, tych legalnych jak i nielegalnych. Michaił zapewniał, że połowa Polaków, z którymi pracował, przebywała w Stanach nielegalnie, przyjechali tam jako turyści. Do nich dołączyli obecnie Ukraińcy i Rosjanie.
Po trzech latach harówki Michaił założył wspólnie z kolegą z pracy Romanem (Polakiem) własną firmę i wyspecjalizowali się oni w wymianie okien. Zamówień mieli dużo, tak że zatrudnili do „czarnej roboty” nowo przybyłych Ukraińców, którzy nie mieli zalegalizowanego pobytu w Stanach. Kiedy ich przyuczyli do tej pracy, to tak Michaił, jak i Roman zajmowali się głównie zdobywaniem nowych zamówień i nadzorem nad wykonywaną pracą.
Ale już po roku świetnie rozwijającego się biznesu weszli w drugi, jeszcze bardziej intratny. Kupili oni dwie ciężarówki, zatrudnili kierowców i teraz to już byli w pełni bossami.
Wszystko układało się tak doskonale, że Michaił nawet nie przypuszczał, że może to się marnie skończyć. Uzyskał całkiem legalnie prawo jazdy i kupił sobie samochód. Jeździł bez problemów przez cztery lata. Któregoś dnia został zatrzymany przez patrol policyjny, bo przekroczył prędkość o dwadzieścia mil. Nie zgodził się z oceną policjantów i poszedł ze sprawą do sądu. Sprawę przegrał, ale co gorsza, policjanci ustalili, że przebywa w Stanach Zjednoczonych nielegalnie, i powiadomili o tym urząd imigracyjny.
Już po miesiącu od rozprawy sądowej do jego biura przybyło dwóch oficerów imigracyjnych i go aresztowało. W areszcie, przed deportacją przebywał półtora miesiąca. W tym czasie wprowadził na swoje miejsce do firmy, którą prowadził z Romanem, swojego młodszego brata.
Wrócił do Stanisławowa do swojej matki i siostry po sześciu latach pobytu w Stanach. Miał sporo zaoszczędzonych pieniędzy, ale po wyremontowaniu domu i po jego doposażeniu zapasy pieniędzy zaczęły się kurczyć. Próbował znaleźć odpowiednią dla siebie pracę. Ale płace go zrażały. Oferowano mu równowartość stu pięćdziesięciu dolarów amerykańskich miesięcznie, to jest mniej więcej tyle, ile zarabiał dziennie w Stanach. Michaił postanowił więc ponownie, po półtorarocznym pobycie w biednej, skorumpowanej ojczyźnie, spróbować szczęścia za oceanem. Wiedział, że po wydaleniu ze Stanów może mieć problemy z wjazdem do tego kraju. Namiar więc wziął na Kanadę.
Miał swój paszport ukraiński, ale ten chciał zachować na czarną godzinę. Wyjechał do Moskwy i tam kupił na czarnym rynku paszport rosyjski, widocznie skradziony legalnemu właścicielowi. Z kolei znalazł kontakt z kimś pośredniczącym w załatwianiu wiz kanadyjskich. Kosztowało go to łącznie pięć tysięcy dolarów amerykańskich. Kupił, jako obywatel Rosji, bilet lotniczy do Kanady i wylądował na lotnisku w Toronto.
Mogło mu się udać, ale prawdopodobnie jego młody wiek zdecydował, że pierwszy kontroler na lotnisku skierował go na przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Początkowo Michaił nie zdradzał się ze swoim prawdziwym pochodzeniem. Ale kiedy zatrudniono tłumacza języka rosyjskiego do pośrednictwa w rozmowie, to wyszło na jaw, że pierwszym językiem, jakim Michaił się posługuje, jest nie rosyjski, a ukraiński. Odebrano bagaże Michaiła, przeszukano je, ale nic podejrzanego nie znaleziono.
W końcu Michaił wyjawił całą prawdę co do sprawy paszportowej. Sam wyciągnął ze skrytki w swojej walizce swój prawdziwy paszport ukraiński. Oczywiście nie przyznawał się do wcześniejszego pobytu w Stanach i tego, że tam przebywa jego ojciec i brat.
Został zatrzymany i odesłany do aresztu imigracyjnego.
Z aresztu Michaił nawiązał kontakt telefoniczny ze znajomymi mieszkającymi w Toronto. Ci z kolei zadzwonili do jego ojca w Chicago, który polecił im wynająć adwokata. Ci wynajęli agenta imigracyjnego (bo taniej), który doradził Michaiłowi, aby ten starał się o Legal Aid. To skomplikowało sytuację. Bo już na pierwszej rozprawie, po trzech dniach od zatrzymania, sędzia imigracyjny oferował wypuszczenie Michaiła z aresztu, jeśli ktoś z kanadyjskich obywateli złoży kaucję za niego. Może niewiedza, a może zadziałało jakieś sknerstwo, w każdym razie na rozprawę nie przybył nikt, poza agentem imigracyjnym, i Michaił oczywiście nie został zwolniony z aresztu. Ojciec Michaiła, kiedy się o tym dowiedział, objechał znajomych, którym polecił zająć się sprawą. Powiedział im, że pieniądze się nie liczą i że prześle im tyle, ile będzie trzeba, aby syna wyciągnąć z aresztu. Przysłał im natychmiast pięć tysięcy dolarów.
Na następną rozprawę, po tygodniu, stawił się kolega ojca, który został zakwalifikowany jako poręczyciel. Wpłacił on wyznaczoną kaucję w kwocie trzech tysięcy dolarów i Michaił był już wolny. Zatrzymał się w domu poręczyciela. Ale jego celem nie była Kanada, lecz Stany. Jeśli nawet początkowo myślał, że może starać się o uzyskanie prawa stałego pobytu w Kanadzie, to szybko zorientował się, że w zasadzie to w jego przypadku jest niemożliwe. Zaczął konsultować się z ojcem, bratem i byłym wspólnikiem Romanem, co robić dalej. Bo warunkiem zwolnienia go z aresztu było to, że w każdej chwili mógł być wezwany do opuszczenia Kanady. Rozważał możliwość złożenia dokumentów o uznanie go za uciekiniera politycznego, co by przedłużyło pobyt w Kanadzie, ale tutaj musiałby się rozejrzeć za pracą, aby móc się utrzymać przez ten czas. A w Stanach wszystko czekało na niego gotowe.
Zapadła w końcu decyzja. Już po tygodniu jeden z kierowców firmy prowadzonej przez jego brata i Romana dostał zlecenie wyjazdu do Toronto z towarem. W powrotnej drodze też miał zapewniony ładunek, a w nim ukryty został przemycany do Stanów Michaił. Łącznie powrót do Stanów kosztował go około dziesięciu tysięcy dolarów, ale kalkulował, że w ciągu kilku miesięcy odbije sobie te straty. Wierzył, że nie da się łatwo nakryć i kilka dalszych lat pobytu da mu możliwość znalezienia sposobu zalegalizowania pobytu w Stanach.
Aleksander Łoś