farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Powtórka

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Wprawdzie polskie przysłowie mówi do trzech razy sztuka, ale z władzami imigracyjnymi nie ma tak łatwo, i do dwóch razy byłoby aż nadto. Szczególnie jeśli ktoś pobył sobie w Kanadzie nielegalnie kilka lat.

        Marek, około pięćdziesięcioletni mężczyzna, trafił do aresztu imigracyjnego pierwszy raz po wpadce w Niagara Falls. Syn konkubiny zgubił drogę i wjechał przez pomyłkę na szosę prowadzącą do Stanów. Odwrotu już nie było i myślał, że tak jak łatwo wjechał w jedną stronę, podobnie będzie w drugą. On nie miał problemów, bo był obywatelem Kanady, ale aktualny „pan” jego matki miał problemy. Przybył bowiem do Kanady, mając wbitą do paszportu wizę turystyczną na trzy miesiące, a od wygaśnięcia jej ważności minęło już półtora roku. Został zatrzymany na granicy i odesłany do aresztu imigracyjnego.

        Kochająca go kobieta czuła się winna sytuacji, do jakiej doprowadził Marka jej syn. Zapłaciła doradcy imigracyjnemu tysiąc dolarów, dwa tysiące wpłaciła jako kaucję i po dwóch tygodniach od zatrzymania Marek był już wolny. Ale związek z tą panią nie utrzymał się długo.

        Marek, mimo już pewnego wieku, podobał się kobietom. Był to wysoki (ok. 185 cm), przystojny mężczyzna. Zaprawa z młodych lat na gospodarstwie rodziców, później uprawiany sport w okresie szkoły (głównie koszykówka) i z kolei praca fizyczna spowodowały, że nie było na nim grama tłuszczu. Widoczne za to były wyraźnie dobrze wyrobione mięśnie. Nie było to umięśnienie sztucznie osiągnięte, jak u kulturystów, lecz naturalna tężyzna fizyczna. Nadto, mimo braku formalnego wykształcenia, miał pewne wyrobienie towarzyskie. Lubił się bawić i kobiety w tym mu nie przeszkadzały, a wręcz odwrotnie.

        Marek już w czasach „polskich” obracał się głównie w kręgu kobiet. Oprócz żony miał cztery dorodne córy. Kiedy wylatywał z Polski, jedna już była mężatką i miała rocznego synka. Obecnie już trzy były usamodzielnione, a tylko jedna, po maturze, podejmowała studia pedagogiczne i była ciągle na utrzymaniu rodziców. Marek posyłał żonie od czasu do czasu zarobione w Kanadzie pieniądze.

        Przyleciał do Kanady przed ponad trzema laty na zaproszenie męża swojej koleżanki. Pochodziła ona z tej samej wsi małopolskiej co Marek, a później była jego sąsiadką w miasteczku, w którym mieszkał. W Polsce żyła samotnie, była rozwiedziona, z dwójką dzieci, które sama musiała utrzymywać. Często w tym domu była po prostu bieda. Marek i jego żona starali się pomóc tej trochę bezradnej kobiecie. Jej niedola się skończyła, kiedy poznała swojego przyszłego męża, który, już będąc osiadły w Kanadzie, przyjechał na urlop do Polski. Znajomość zamieniła się w miłość, ożenek i ściągnięcie żony i jej dzieci do Kanady było tego konsekwencją. W dowód wdzięczności pan ten zaprosił Marka do siebie na urlop. W zasadzie od początku obie strony zakładały, że Marek zostanie trochę dłużej i sobie dorobi. I tak się stało.

        Marek szybko uzyskał pracę przy rozbiórkach i remontach domów. Właścicielem firmy był polski imigrant, który zatrudniał „na kasz” kilkunastu „nielegalnych”, głównie Polaków, ale i Ukraińców. Marek pracował tam aż do pierwszego aresztowania, zarabiając 13 dolarów na godzinę, bez jakichkolwiek obciążeń. Mogło to się zakończyć tragicznie. Któregoś dnia, kiedy Marek stał na drabinie i przecinał piłą tarczową jakiś element na dachu domu, który był remontowany, piła ta wypadła mu z ręki i poczuł lekki ból w bicepsie lewej ręki. Jednak dopiero jak spojrzał na to miejsce, zorientował się, że piła przecięła mu mięsień na długość około dziesięciu centymetrów. Mocno krwawiło. Zszedł szybko z drabiny i krzyknął o pomoc do kolegi Polaka. Ten odpowiedział, że dzwoni po pogotowie. Marek odkrzyknął, aby tego nie robił, bo właśnie dzień wcześniej skończyła mu się ważność ubezpieczenia, które miał wykupione. Liczył się z tym, że wizyta w szpitalu kosztowałaby go sporo pieniędzy. Kolega szybko powiadomił właściciela firmy, który był obok w baraku. Tan przewiązał ranę, zalepił ją plastrem, dał koledze Marka swoją kartę ubezpieczenia (OHIP) i polecił mu zawieźć rannego do chirurga.

        Czekali w poczekalni dwie godziny. Rana nie krwawiła. W końcu chirurg polskiego pochodzenia przyjął Marka. Okleił plaster i zszył ranę, mówiąc, że chce widzieć Marka za tydzień, aby wyjąć szwy. Ten przeraził się tą perspektywą, bo widział nie tylko nieporządek w tym gabinecie, ale zwyczajny brud, w tym niechlujne i brudne ubranie lekarza. Okazało się, że był to znajomy szefa firmy, któremu ten wykonywał jakieś prace remontowe. Tak więc Marek uzyskał pomoc bezpłatną. Po tygodniu przeprowadził sam na sobie operację zdjęcia szwów. Siedem, które wystawały, dały się wyjąć bez problemu. Ale z dwoma miał kłopot, bo wrosły w ciało. Wziął więc małe nożyczki do paznokci i ostrym końcem przeciął gojącą się ranę i wyjął te szwy. Mimo że wydezynfekował nożyczki w spirytusie (sam się też trochę znieczulił wewnętrznie przed tą operacją), to jednak jeszcze przez kilka dni wyciskał z rany gromadzącą się ropę. W końcu wszystko się zrosło, choć pozostała długa i szeroka blizna. Wprawdzie lekarz zalecił Markowi, aby przez co najmniej tydzień nie wykonywał pracy, ale ten miał swój rozum i nie utracił ani jednej dniówki. Miał świadomość, że musi się utrzymać, a zapasu pieniędzy wówczas (jak i przez pozostały okres pobytu w Kanadzie) nie miał.

        Już po zwolnieniu z aresztu Marek nie wrócił do prac remontowo-budowlanych. Była akurat wiosna. Z gazetowego ogłoszenia dowiedział się o możliwości pracy w firmie urządzającej i pielęgnujące ogrody. Właścicielka, z pochodzenia Polka, zatrudniła natychmiast przystojnego, silnego krajana.

        Mając doświadczenie w pracy na roli w Polsce, szybko nabrał doświadczenia w nowym zajęciu. Wkrótce stał się ekspertem w układaniu elementów trwałych (cegły, płytki, kamienie), trawy i urządzaniu klombów kwiatowych. Płacę miał wprawdzie trochę niższą, bo dziesięć dolarów na godzinę, ale właścicielka dbała też, aby nie opadł z sił, przywożąc mu raz dziennie do miejsc, gdzie pracował, posiłki. Obie strony były zadowolone.

        Do tego stopnia, że Marek miał zapewniony nie tylko dach nad głową na okres zimy, ale również ciepłe łóżko właścicielki firmy. W tym czasie pracował tylko dorywczo 1 – 2 dni w tygodniu przy pracach malarskich. Kiedy nadeszła wiosna, to zapragnął wolności, bo jego pani starała się go trzymać krótko: z dala od kolegów i alkoholu, za którym Marek przepadał. Na pomoc przyszła kolejna kobieta.

        Ponownie wyczytał w polskojęzycznym tygodniku, że poszukiwani są pracownicy w ogrodnictwie w okolicach Niagara Falls. Skojarzył to z możliwością pobycia częściej nad słynnym wodospadem, gdzie był tylko raz na początku swojej wizyty w Kanadzie. Kiedy zadzwonił pod podany numer, odezwała się kobieta, która, po krótkim rozpytaniu Marka o jego status w Kanadzie i doświadczenie zawodowe, poprosiła go, aby stawił się w poniedziałek z rana w umówionym miejscu w Hamilton ze zmianą bielizny i odzieży.

        Spotkali się w umówionym miejscu i czasie i Marek został zabrany i dowieziony samochodem przez właścicielkę do nowego miejsca pracy.

        Głównie uprawiała pomidory i ogórki: na sprzedaż w tunelach, według powszechnie stosowanej technologii, a za nimi, trochę grządek uprawianych było tradycyjnie, po polsku. Stamtąd pomidory i ogórki były dla właścicielki i jej pracowników. Bo uprawa w tunelach polegała głównie na wysadzaniu sadzonek na watę szklaną i doprowadzaniu do każdej sadzonki małym wężykiem wody wraz z rozcieńczonymi w niej nawozami. Z takich upraw pochodzą głównie pomidory i ogórki kupowane przez nas w sklepach. Tylko naiwni wierzą, że pochodzą one z gruntu, bo są reklamowane jako kanadyjskie, w odróżnieniu od tych „sztucznie pędzonych” z Kalifornii.

        Po kilku miesiącach pracy w ogrodnictwie (płaca 9 dolarów na godzinę, plus łóżko w baraku, plus dowolna konsumpcja pomidorów i ogórków) Marek pomyślał, że trzeba zabezpieczyć się na zimę. I znowu z ogłoszenia wynajął pokój w suterenie u pewnej polskojęzycznej wdowy w pobliżu polskiego konsulatu w Toronto (350 dolarów miesięcznie), przy czym zapłacił z góry za dwa miesiące. Po zawarciu tej umowy i wrzuceniu ciuchów pojechał ponownie na swoją tygodniową „szychtę”. Właścicielka prosiła go, aby został na weekend, bo jest dużo pracy, ale on chciał nacieszyć się nowym mieszkaniem, zrobić pranie, spotkać kolegów, coś wypić itd.

        Kiedy z rana w sobotę przechodził przez park (wypił już kilka piw i jedno miał jeszcze w torbie) został zatrzymany przez policjanta siedzącego w samochodzie. Marek na jego pytania odpowiadał, że nie zna angielskiego. Policjant wziął torbę Marka, trochę w niej pogrzebał i wydobył jakiś dokument, pytając, czy nazwisko na nim jest nazwiskiem Marka. Ten potwierdził. Policjant powybijał coś na swoim komputerze samochodowym i już po chwili aresztował go za nielegalny pobyt w Kanadzie.

        Po kilku godzinach został zabrany do aresztu imigracyjnego, skąd po dwutygodniowym pobycie (tak długo trwało biurokratyczne załatwianie biletu lotniczego na koszt kanadyjskiego podatnika) został deportowany do Polski.

        Wracał z nadzieją szybkiego wyrwania się na nowe wojaże, bo dwie córki, które wyjechały z Polski z mężami do Irlandii, uzyskały tam dobrą pracę i namawiały ojca, aby do nich dołączył.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.