Ale nie. Stepan to prosty człowiek, nie powiem, że prostak, ale prostolinijny, zaradny, ale nie cwaniak, dobroduszny, liczący na zrozumienie prostych słów prostego człowieka. I to z miejsca rodziło problemy.
Stepan nie rozumiał, że polityka imigracyjna Kanady jest antyeuropejska, ale za to azjatycka, karaibska… Czasy zasiedlania Kanady przez Ukraińców czy Polaków z czasów pierwszej połowy XX wieku się skończyły. Skończyły się czasy zapotrzebowania na rolników głodnych ziemi i pragnących ją uprawiać nawet w surowych kanadyjskich warunkach. Ludzi, którzy gotowi byli pójść w dziewiczą, nieograniczoną przestrzeń środkowej Kanady i tam zaczynać od ziemianki, wyrywania korzeni drzew, aby zasiać pierwsze zboże.
Ale Stepan też nie chciał być pionierem. Nie przymierał też głodem, jak jego przodkowie, którzy przybyli tu za chlebem. On posiadał w swoich Czerniowcach minimum egzystencji: skromne mieszkanie i pracę. Żona wprawdzie nie pracowała, bo zajmowała się małymi dziećmi, ale to też świadczyło, że rodzina Stepana nie była na dnie ekonomicznym. Bo wszak córeczka mogła być posłana do przedszkola. Ale nie. Stepan potrafił zarobić na kawałek chleba, ale na niewiele ponad to.
Wyrastał i dojrzewał za czasów realnego komunizmu. Urodził się w Czerniowcach, mieście, gdzie starzy ludzie wspominali z rozrzewnieniem dobre polskie, przedwojenne czasy. Może psioczyli na „polskich panów”, ale te złe wspomnienia były przyćmione nową rzeczywistością: ubóstwem i deptaniem duszy przez rodzimych i napływowych.
I na co były te zrywy wolnościowe, najpierw przeciw Rzeczypospolitej, później przeciw carom, a jeszcze później przeciw nowej władzy, czy to z Piotrogrodu, czy z Moskwy? Starzy o tym mówili, choć Stepan starał się żyć czasami mu współczesnymi.
W czasie służby wojskowej ukończył kurs kierowców i w drugim roku tej służy wysłany został do Afganistanu. Udało mu się przeżyć, choć kilkakrotnie tylko cudem uniknął śmierci, kiedy konwój, w którym jechał, został zaatakowany przez partyzantów. Po powrocie zaczął pracować jako kierowca w fabryce. Później dorobił jakieś kursy i przeszedł na kierowcę autobusów, najpierw miejskich, a później dalekobieżnych.
Poznał też urodziwą Ukrainkę ze wsi położonej około 50 kilometrów od Czerniowiec i po kilku miesiącach rodzice jej wyprawili huczne, tradycyjne wiejskie weselisko. Były to już czasy, kiedy rozpadł się Związek Sowiecki i Ukraina świętowała swoją pierwszą w historii państwowość. Radować się było zatem z czego. Nadto teściowie odzyskali lub uzyskali ponad trzy hektary żyznej ziemi z byłego kołchozu i z miejsca ruszyli z produkcją warzyw. Wydawało się, że z każdym dniem będzie lepiej.
Wolność, wolnością, ale do garnka trzeba coś włożyć. Gdyby nie pomoc teściów w pierwszych latach transformacji, w domu Stepana byłoby krucho. Najpierw rozwiązana została państwowa firma autobusowa, w której pracował. Zarobki były wprawdzie nie najwyższe, ale trochę kombinując, można było wyżyć. Kombinacje głównie polegały na zabieraniu pasażerów na łebka, tj. pobieraniu pieniędzy za przejazd bez wydawania biletu. Po latach pracy Stepan wiedział, jak zapobiec wpadce. A nawet kiedy raz został nakryty na tym procederze przez kontrolera, to ten stosunkowo łatwo dał się przekupić.
Po kilku miesiącach braku pracy Stepan dostał pracę kierowcy w prywatnej firmie, która obsługiwała głównie trasy dalekobieżne. Stepan jeździł na trasie Czerniowce-Kijów. Był dumny z faktu, że jeździł nowym mercedesem. Zadowoleni też byli podróżni z komfortu jazdy, ale coraz mniej z tego był zadowolony Stepan. Wprawdzie był on i tak szczęściarzem, bo na tle 30-procentowego bezrobocia powinien był być zadowolony i mieć nadzieję, aby tylko nie było gorzej. Zarobki były marne, bo około tysiąc hrywien (tj. około 200 dolarów) miesięcznie, ale stanowiło to trzykrotną wielkość średnich zarobków w jego regionie. Natomiast nie bardzo dało się zakombinować z „lewymi” pasażerami. Prywatny właściciel wiedział, jak się zabezpieczyć przed takimi kombinacjami. Pozostała zatem czysta pensja.
Stepan i tak był szczęściarzem, bo miał umeblowane mieszkanie, za które płacił „stary” czynsz w kwocie pięćdziesięciu hrywien miesięcznie. Bochenek chleba kosztował półtorej hrywny, ale kilo kiełbasy już trzydzieści hrywien. Stepan, czując się odpowiedzialny za los i byt rodziny, postanowił polecieć tam, skąd po zmianach ustrojowych przylatywali szczęśliwi i dostatnio żyjący rodacy, którym udało się zwiać przed laty. Ci z czasów powojennych, którzy uciekli wraz z cofającą się armią niemiecką, nie obnosili się ze swoim bogactwem, nawet jeśli przez lata pobytu w Kanadzie się dorobili. Wyzwaniem dla Stepana byli ci, którzy stosunkowo nie tak dawno wylecieli z gniazd rodzinnych i już wracali jakby całkiem odmienieni: światowcy, szastający pieniędzmi. Stepan znał niektórych z nich, rozmawiał z nimi, wypytywał o możliwości, oni zachęcali.
Nie miał nikogo bliskiego w Kanadzie, ale jeden ze znajomych przysłał mu list zapraszający, przy czym uprzedzając, że za bardzo nie będzie mógł mu pomóc. W czasie bytności w Kijowie, w czasie kilkugodzinnych przerw, Stepan pozałatwiał wszystko i był gotów do wylotu. W pracy nic o tym nie mówił. Poprosił o miesięczny urlop. Uzyskał go bez problemu, bo przez ostatnie trzy lata w ogóle nie brał urlopu.
Na lotnisku torontońskim oficer imigracyjny przeprowadził ze Stepanem rozmowę za pośrednictwem tłumaczki, bo ten nie znał ani słowa po angielsku. Początkowo nawet upierał się, że przyleciał do Kanady jako turysta na miesiąc. Okazał nawet oficerowi imigracyjnemu dwieście dolarów amerykańskich, jakie miał przy sobie. Na pytanie, czy ma jakichś krewnych czy znajomych, Stepan odpowiedział, że tylko kolegę, który go zaprosił. Kiedy oficer imigracyjny zadzwonił pod podany mu numer telefonu, to usłyszał jedynie głos proszący o pozostawienie nazwiska i telefonu.
Stepan został aresztowany i przetransportowany do aresztu imigracyjnego. Wszystko było dla niego obce, choć jako kierowca autobusu dalekobieżnego, obcował z wieloma najprzeróżniejszymi ludźmi i dawał sobie radę w różnych sytuacjach. Problemem był brak znajomości języka i brak choćby jednej bratniej duszy, która potrafiłaby mu wyjaśnić, w jakiej jest sytuacji i co go czeka. Kiedy w końcu znalazł się człowiek, z którym mógł się porozumieć, to nadzieje jego na pomyślne załatwienie swojej misji znacznie się zmniejszyły. Na placu spacerowym spotkał następnego dnia jeszcze kilku Ukraińców i Rosjan, którzy przebywali dłużej i w Kanadzie, i w areszcie, i ci kreślili jeszcze czarniejszy scenariusz.
Trzeciego dnia od przybycia do aresztu Stepan został wezwany przed oblicze sędziego imigracyjnego. Porozumienie się ułatwiała tłumaczka. Stepan prosto i szczerze wyznał, że przyleciał do Kanady, aby poprawić byt swojej rodzinie. Na pytanie, czy miał jakieś problemy polityczne, też szczerze odpowiedział, że nie. Sędzia powiedział w końcu, że nie widzi możliwości wypuszczenia aresztanta na wolność. Po tygodniu rozprawa się powtórzyła. Stepan prosił znajomego, który go zaprosił, aby ten zaręczył za niego, co by pozwoliło mu wyjść na wolność. Ten jednak odmówił.
Po trzech tygodniach pobytu w areszcie wyprawa Stepana „za chlebem” skończyła się wysłaniem go w kajdankach na lotnisko i wsadzeniem w samolot tych samych linii lotniczych, którymi przyleciał do Kanady.
Aleksander Łoś