Rozszyfrujmy imię i nazwisko Amir Hossain Aghakhan Tehrani. Amir to imię głównie spotykane w Indiach, ale drugi człon tego imienia wskazuje, że jest to muzułmanin. Tak więc członek mniejszości religijnej, w większości hinduistycznych Indiach. Aghakhan wskazuje na członkostwo klanu zamieszkującego głównie Bombaj i jego okolice. Członkowie tej wielomilionowej, ale mniejszościowej grupy etnicznej posługują się własnym, odrębnym językiem. Ale najciekawszy jest ostatni człon tego imienia i nazwiska. Tehrani to nazwa ugrupowania muzułmańskiego wywodzącego się z okolic perskiego (dzisiaj irańskiego) Teheranu, które zamieszkuje różne zakątki świata, ale stanowi zwarty monolit.
Obecnie ich główna siedziba mieści się w stolicy Francji. Posiadają oni w samym Paryżu i innych częściach Francji duże posiadłości, wiele budynków i fabryk. Mają też własne banki tak we Francji, jak i w innych miejscach, gdzie ich skupiska są większe. W odróżnieniu od szeregu innych ugrupowań muzułmańskich, nie przyjęli oni postawy konfrontacyjnej ze światem dla nich zewnętrznym, a szczególnie z cywilizacją Zachodu. Wręcz odwrotnie, oni postanowili tę i inne cywilizacje wykorzystać do własnych celów. Ale w sposób pokojowy, bez przemocy, bez wspierania terroryzmu. Nie ma nawet cienia podejrzenia, że mają oni coś wspólnego z muzułmańskim terroryzmem. Mają własną, nieformalną policję, która ściga i doprowadza do ukarania przez własne sądownictwo plemienno-religijne tych, którzy sprzeniewierzyli się zasadom przyjętym przez nich. Przypadki takie są rzadkie, bo przynależność do tej grupy jest jakby elitarna, na tle innych powiązań międzyplemiennych.
Zasadą jest, że każdy członek tego ugrupowania odprowadza na wskazane konto tego związku plemienno-religijnego dwadzieścia procent swoich dochodów rocznych. I znowu, prawie się nie kontroluje uczciwości w tym zakresie, ona jest zakodowana w świadomości członków, z nią każdy członek tego plemienia wyrasta. Ale jeśli ktoś wyłamie się z tego obowiązku i dotrze to do wiedzy starszych ugrupowania, a po sprawdzeniu przez nich okaże się to prawdą, jedyną karą jest dożywotnie wydalenie. To zagrożenie karą wzmacnia jakby wewnętrzną świadomość konieczności przestrzegania zasad.
Amir urodził się w Bombaju w średnio zamożnej rodzinie. Większość członków tego ugrupowania to nie bogacze, raczej klasa średnia, wyciągająca z nizin społecznych i ekonomicznych swoich członków. Te wysokie odpisy z własnych dochodów upoważniają poszczególnych członków do zwracania się o pomoc do starszych ugrupowania o pomoc w razie jakichkolwiek niepowodzeń. Ambicją każdego członka jest oczywiście radzić sobie samemu i pomagać innym. Ale jeśli kogoś nie stać na sfinansowanie szkoły dla utalentowanego dziecka, to organizacja pomaga. Jeśli ktoś straci pracę, to też może liczyć na pomoc w uzyskaniu innej, a nawet może liczyć na wsparcie finansowe w okresie braku pracy i dochodów.
Amir nie musiał korzystać przez całe swoje 25 lat życia z pomocy plemiennej. Wyrastał w rodzinie średnio zamożnej, ukończył szkołę średnią i studia komputerowe. Uzyskał pracę, dość marnie płatną, jak to w Indiach, ale miał nadzieję pięcia się w górę. Firma się rozrastała dzięki uzyskiwaniu coraz to nowych zleceń z krajów Zachodu. Praca widocznie była dobrze wykonywana, bo zamówień było coraz więcej. Ale wraz z tym nadchodziły też informacje, nawet do szeregowych pracowników, jakim był Amir, że w jednostkach macierzystych tych firm, na podobnych stanowiskach jak oni, programiści zarabiają znacznie więcej.
W Amirze zrodziło się klasyczne poczucie podkonsumpcji. Już na starcie kariery zawodowej przeskoczył średnią zarobków w swoim kraju, a po trzech latach pracy pozostawił w tyle wielu swoich rówieśników, jeśli chodzi o wysokość dochodów. Ale wyzwaniem dla niego stało się przeskoczenie właścicieli firmy, w której pracował. Uważał, że ze swoją wiedzą i już uzyskanym doświadczeniem zasługuje na coś więcej. Ale nie był w stanie przeskoczyć układów, był za młody, nie miał własnego kapitału, aby wejść do spółki i być współrządzącym i spijającym śmietankę dochodową.
Większość zleceń do firmy przychodziła ze Stanów Zjednoczonych, ale w środowisku Amira uważano, że do tego kraju nie tak łatwo się dostać. Nie bardzo wiedział, jak mógłby sobie załatwić choćby kilkuletni kontrakt w tym kraju. Ale drugim z kolei krajem, z którego płynęły zlecenia do firmy, była Kanada. Amir, znający dość dobrze język angielski, wielokrotnie rozmawiał z przedstawicielami firm z Kanady. Niektórzy z nich byli niewiele starsi od niego, a wyglądali na bardzo dobrze sytuowanych. Promieniowali pewnością siebie, poczuciem bycia obywatelami świata. Amir marzył o takim życiu. Wiedział, że jest wart tego, wiedział, że jest zdolny i potrafi pokonać wszelkie trudności.
Rozmawiał na ten temat z rodzicami, którzy radzili mu, aby złożył oferty w firmach kanadyjskich. Wysłał kilka ofert, ale pozostały one bez echa. Amir był niecierpliwy, wszystko zaczęło go już uwierać w firmie, domu i mieście, w którym się urodził i dorastał. Postanowił pójść na skróty. Uzyskał wizę kanadyjską i wydawało mu się, że pokonał już podstawową przeszkodę. Zamierzał rozejrzeć się przez kilka tygodni w Kanadzie jako turysta, rozpoznać możliwości uzyskania zatrudnienia w swoim zawodzie, a w razie niepowodzenia poprosić o status uciekiniera. Wszak setkom tysięcy mieszkańców jego kraju już to się udało.
Kiedy ten młody, przystojny mężczyzna stanął przed pierwszym kontrolerem w torontońskim porcie lotniczym i oświadczył, że chce zwiedzać przez dwa miesiące Kanadę, to ten odesłał go na pogłębione przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Ten, po wywiedzeniu się ,kim jest przybysz i co zamierza, nie dał wiary jego zapewnieniu, że chce po zwiedzeniu Kanady wracać do swojego rodzinnego kraju. Oficer ten zbyt wiele nasłuchał się tego typu bajek, aby mógł temu uwierzyć. Odesłał Amira do aresztu imigracyjnego. Stamtąd Amir zadzwonił do swoich rodziców, prosząc o radę, co ma robić dalej. Bo oficer na lotnisku zaproponował mu natychmiastowy powrót do Indii. Po trzech dniach odbyła się rozprawa imigracyjna i Amir nie został wypuszczony z aresztu. Nie miał bliskich krewnych czy znajomych, którzy by mogli i chcieli wpłacić za niego kilkutysięczną kaucję i zobowiązać się, że będzie on stale współdziałał z biurem imigracyjnym, a w przewidzianym terminie wyleci z Kanady.
Po tym odbył kilka dłuższych rozmów telefonicznych z ojcem. Ten postanowił rozpoznać możliwości i faktycznie po dwóch dniach już wszystko zostało zaaranżowane. Ojciec podał Amirowi numer telefonu torontońskiego, pod który powinien zadzwonić. Kiedy to uczynił, osoba, z którą zaczął rozmowę, wiedziała o jego problemie. Wieczorem w areszcie odwiedził Amira adwokat pracujący dla placówki jego plemienia w Toronto. Grupa ta liczyła wprawdzie tylko kilkuset członków, ale na tle innych grup plemienno-religijnych pochodzących z Indii znana była z dobrej i prężnej działalności na rzecz swoich członków. Miała zresztą za co podejmować działania. Odpisy dwudziestoprocentowe od dochodów członków budowały finansowe zaplecze organizacji.
Na kolejną rozprawę imigracyjną za tydzień zgłosił się adwokat opłacany przez organizację i członek organizacji legitymujący się kanadyjskim obywatelstwem i dowodami swojej dobrej sytuacji finansowej. Zobowiązał się on i zapłacił kilkutysięczną kaucję i Amir po dwóch godzinach od zakończenia rozprawy był wolny. Został zabrany do domu gościnnego organizacji, tam zakwaterowany i otoczony opieką.
Trudno powiedzieć, jak potoczyły się dalsze losy Amira. Możliwości było wiele. Mógł przy pomocy organizacji uzyskać czasowe zezwolenie na pracę jako fachowiec. Mógł też złożyć podanie o uzyskanie statusu uciekiniera. Wszak był członkiem plemienia potrójnie mniejszościowego w Indiach, a więc historii o prześladowaniach mógł wymyślić wiele. Mógł uzyskać prawo stałego pobytu w Kanadzie poprzez ożenek z obywatelką Kanady. W każdym z tych scenariuszy Amir mógł liczyć na mocne wsparcie i pomoc, w tym finansową, organizacji plemienno-religijnej, której był od urodzenia członkiem.
Aleksander Łoś