farolwebad1

A+ A A-

Podobne życiorysy

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

        Kiedy Stefan znalazł się w areszcie imigracyjnym, był bezradny jak dziecko. Mimo pięcioletniego pobytu w Kanadzie, ten około 35-letni mężczyzna nie potrafił nawet połączyć się telefonicznie z bratem mieszkającym o mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów od Toronto. Bo nie miał karty telefonicznej, a aby uzyskać połączenie „collect”, należało choć trochę rozumieć angielski, co stanowiło dla niego problem, bo przez cały okres pobytu w Kanadzie przebywał w zasadzie w gronie polskich, nowych imigrantów.

        Stefan pochodził z biednego regionu Polski, gdzie bezrobocie znacznie przekraczało średnią krajową. Miał ukończoną szkołę budowlaną, ale niewiele się budowało w jego regionie, a jeśli już, to można było uzyskać pracę tylko na okres wykonywania jakiegoś zlecenia, a potem znowu przerwa i poszukiwanie kolejnej pracy.

        Dlatego, kiedy Stefan otrzymał zaproszenie od swojego starszego brata, który przebywał w Kanadzie od piętnastu lat, skorzystał z tego natychmiast. Brat zafundował mu bilet. Stać go było, bo po przybyciu do Kanady kontynuował swoje zainteresowanie elektroniką i uzyskał, po zaliczeniu kolejnych kursów, dobrą pracę programisty komputerowego. Ożenił się z imigrantką z Polski, doczekali się dwójki dzieci, kupili dom i wiedli życie średnio zamożnej grupy społecznej.

        Stefan zamieszkał u brata, który już po dwóch tygodniach załatwił mu jakąś pracę malarską w domu znajomego. Takich kilkudniowych kontraktów Stefan zaliczył kilka, ale brat nie mógł mu znaleźć niczego stałego. Główną barierą był język i brak stałego pobytu. Stefan już po kilku dniach powiedział bratu, że jego zamiarem jest pozostanie tutaj, możliwie na zawsze.

        Wykonując kolejną dorywczą pracę, Stefan spotkał polskiego imigranta, który kładł kafelki w tym samym domu, w którym Stefan malował ściany. Kilka dni wspólnej pracy zbliżyło ich do siebie, tak że kolega zaproponował, że zarekomenduje go u swojego pracodawcy, który też był polskim imigrantem. Po kilku dniach kolega zadzwonił  do Stefana, zapraszając go na drugi dzień na rozmowę z szefem. Stefan przyjechał autobusem. Kolega odebrał go z końcowego przystanku w Toronto i zawiózł do właściciela firmy.

        Okazało się, że firma miała dużo zleceń i właściciel potrzebował pomocnika kafelkarza. Stefan zapewnił, że w Polsce kładł kafle, a i w Kanadzie już zdołał się zorientować, na czym to polega. Został przyjęty na próbę, a jego  bezpośrednim szefem miał być kolega, który go zarekomendował. Tak się zaczęła kariera kafelkarza Stefana w Kanadzie.

        Kolega zaproponował mu zamieszkanie w tej samej suterenie, w której sam wynajmował pokój u właściciela budynku w Mississaudze, którym też był polski imigrant. W suterenie były trzy pokoje skromnie umeblowane, ze wspólną używalnością prysznica i prowizorycznej kuchenki.

        Każdy z najemców płacił po trzysta dolarów miesięcznie za te „luksusy”. Ale nie narzekali, bo praktycznie cały dzień nie było ich w domu, tak więc tylko tam spali i spędzali część niedziel. Bo w soboty zwykle też do wieczora pracowali. Trzecim lokatorem również był nielegalny imigrant z Polski, także pracujący jako kafelkarz w tej samej firmie.

        Sobotni wieczór należał już do nich. Kupowali wspólnie wódkę i zagrychę. Jeśli w tygodniu trochę popijali, to w sobotni wieczór następowała zupełna regeneracja psychiczna. Bo wprawdzie każdy z nich, a szczególnie dwaj „nielegalni” mieli jeszcze w świeżej pamięci trudne warunki życia w Polsce, ale tutaj zamienili się w maszyny robocze. Właściciel wiedział, że nie mieli zezwolenia na pracę, dlatego ich zatrudnił z niskim wynagrodzeniem. To pozwalało mu być konkurencyjnym w stosunku do innych podobnych, małych firm specjalizujących się w kafelkarstwie.

        Po czterech latach Stefan postanowił zalegalizować swój pobyt w Kanadzie. Sporo na ten temat rozmawiał z bratem i kolegami z pracy. Wszystkie racjonalne możliwości nie wchodziły w rachubę. Aż tu nagle zaczęło być głośno o panu mecenasie B., który reklamował się i obiecywał ogólnie i poszczególnym osobom pracującym w budownictwie załatwienie stałego pobytu w Kanadzie. Kilku znajomych Stefana już u niego było i kreślili wszystko optymistycznie.

        Stefan też złożył wizytę panu mecenasowi. Po krótkim wysłuchaniu go pan B. oświadczył, że na wstępie Stefan musi wpłacić mu pięć tysięcy dolarów. Kiedy następnym razem przybył z tą sumą, okazało się, że musi jeszcze dostarczyć przetłumaczone z polskiego na angielski swoje dokumenty i pan mecenas podjął się ich legalizacji za dalszą kwotę tysiąca  dolarów. Normalnie u innego notariusza kosztowałoby to wszystko około stu dolarów. Stefan kilkakrotnie dzwonił do pana B. z zapytaniem, jak wygląda jego sprawa. Otrzymywał stale informacje optymistyczne, że sprawa jest na dobrej drodze.

        Którejś soboty współmieszkaniec Stefana pożyczył od trzeciego współlokatora jego samochód i pojechał do sklepu alkoholowego, bo zabrakło wódki. Kiedy wracał, będąc już po kilku kieliszkach, zajechał drogę drugiemu kierowcy. Dalsza  jazda „pirata” też tamtemu kierowcy wydawała się podejrzana. Zadzwonił z telefonu komórkowego na policję i sam podążał za jadącym zygzakiem kolegą Stefana. Ten zatrzymał się na parkingu przed domem i wszedł do sutereny, gdzie czekali kumple na kontynuację libacji.

        Jakież było zaskoczenie wszystkich, kiedy po chwili do ich drzwi zapukali dwaj policjanci. Weszli do środka i zapytali, kto jest właścicielem samochodu stojącego przed domem. Właściciel zgłosił się. Policjanci zapytali go, czy przed chwilą to on kierował tym samochodem. Ten oświadczył, że nie, że spał. Faktycznie, drzemał po pierwszej części libacji. Policjanci zapytali dwóch pozostałych, czy to oni jechali samochodem. Żaden się nie przyznał. Wówczas policjanci kazali okazać sobie dokumenty trzech podpitych panów.

        I wówczas okazało się, że wiza turystyczna Stefana straciła ważność już przed około pięcioma laty. Policjanci sprawdzili jeszcze coś na swoim komputerze w radiowozie i już mieli podstawy do zatrzymania Stefana. Po przewiezieniu go do komendy policji został formalnie aresztowany przez przybyłych tam dwóch oficerów imigracyjnych i osadzony w areszcie imigracyjnym.

        Po dwóch dniach, czyli w poniedziałek, Stefan zaczął wydzwaniać do pana mecenasa B. z prośbą o pomoc, informując go, gdzie się znajduje.

        Dwukrotnie pan B. oświadczył mu, że jest w danym momencie bardzo zajęty i aby Stefan zadzwonił po kilku godzinach. Dalsze dwa telefony nie zostały już w biurze pana B. odebrane. Widocznie miał podglądarkę i telefonów z aresztu nie odbierał.

        Pozostała pomoc brata. Ten skontaktował się z oficerem imigracyjnym, a ten z kolei wezwał Stefana i zaproponował wypuszczenie go z aresztu po wpłaceniu kaucji w kwocie trzech tysięcy dolarów. Musiało to nastąpić najdalej w dniu następnym, bo już kolejnego dnia miała się odbyć rozprawa przed sędzią imigracyjnym i to on by decydował o tym, czy wypuścić Stefana na wolność.

        Brat zgodził się przyjechać następnego dnia do aresztu, podjąć się roli gwarantora i wpłacić żądaną kaucję.

        Ale zanim to nastąpiło, Stefan spotkał na spacerniaku aresztu drugiego Polaka, również przywiezionego w sobotę do aresztu. Okazało się, że został on aresztowany po burdzie pijackiej, jaką wywołał on wraz z kolegami w jednej z knajp.

        Ten około sześćdziesięcioletni mężczyzna oblewał tak hucznie swój stan kawalerski. Bo po wielu latach samotnego życia, w tym przez sześć lat nielegalnego pobytu w Kanadzie, postanowił się ożenić z polską imigrantką, która miała obywatelstwo kanadyjskie. To miało zalegalizować jego pobyt w Kanadzie, gdzie się już zadomowił, wyuczył zawodu kafelkarza i miał dobrą paczkę kolegów, którzy tak jak on lubili się zabawić po skonsumowaniu czegoś mocniejszego.

        Ale co jeszcze było wspólnego w historii tych dwóch panów, którzy przypadkowo znaleźli się w tym samym czasie, w tym samym miejscu, w dość kłopotliwych dla nich obu okolicznościach, to to, że obaj byli klientami tego samego pana mecenasa.

        Na spacerniaku wyklinali go, a jednocześnie mieli sami do siebie pretensje, że w tak głupi sposób pozbyli się po kilka tysięcy dolarów.  

        Drugi z Polaków też wyszedł na drugi dzień na wolność, kiedy jego narzeczona wpłaciła kaucję w kwocie dwóch i pół tysiąca dolarów. Data ślubu była już wyznaczona za tydzień.

        Kafelki, wódzia i pan B. to trzy elementy, które były wspólne w życiorysie obu tych panów.

        Kafelki to element pozytywny, wódzia negatywny, który spowodował, że obaj znaleźli się w areszcie, a trzeci element to przykład pasożytnictwa pewnych osób żerujących na niewiedzy, naiwności, ale i nadziei rodaków.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.