farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Na podróbki

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Władysław, około 25-letni, przystojny, średniego wzrostu Białorusin z Mińska, trafił we właściwym momencie do kanadyjskiego aresztu imigracyjnego. Łukaszenka, dyktator rządzący jego rodzinnym krajem, po raz trzeci ogłosił się prezydentem tego kraju, po ewidentnie sfałszowanych wyborach.

       To co może byłoby obojętne dla społeczności międzynarodowej, gdyby miało miejsce gdzieś w dalekim zakątku kuli ziemskiej, nie uchodziło na obrzeżach Unii Europejskiej. Również rząd kanadyjski zareagował na to blokadą dyplomatyczną. Kiedy notable Białorusi, wierni pretorianie wodza Łukaszenki, wybrali się z wizytą do dyktatora Kuby, to rząd kanadyjski odmówił lądowania samolotu z nimi na ziemi kanadyjskiej. Przebywający w areszcie Rosjanie, Ukraińcy, a nawet Czeczen byli szykowani do odesłania ich do ich krajów rodzinnych, ale Białorusin spotkał się z zupełnie innym potraktowaniem, i było to dla niego samego zupełnym zaskoczeniem. Bo nic wcześniej nie robił, aby uzyskać stały pobyt w Kanadzie. Ale wróćmy do początku.

        Władysław, choć Białorusin, mówił po rosyjsku. Jak sam twierdził, tylko na wsiach i w miasteczkach w pasie granicznym z Polską część ludzi mówiła językiem białoruskim, stanowiącym mieszaninę rosyjskiego i polskiego. W stolicy kraju, w urzędach, na uczelniach używano w mowie i piśmie języka rosyjskiego. Władysław studiował dwa lata handel międzynarodowy. Ale rzucił to, kiedy umarła jego matka. Był jedynakiem, a jednak postanowił rozstać się z ojcem i krajem rodzinnym. Więź z matką była najsilniejsza. Kiedy tego zabrakło, to ten dynamiczny, odważny, młody człowiek postanowił oderwać się od niemocy, nędzy i braku perspektyw w swoim rodzinnym kraju. Nie angażował się w jakąkolwiek działalność opozycyjną.

        Ojciec, który pobierał rentę zdrowotną, dorabiał sobie, i to dość skutecznie. Podzielił się z synem spadkiem po matce. Dał synowi na drogę kilka tysięcy euro. Ten przejechał najpierw do Rosji, co było łatwe, bo między Białorusią i Rosją był swobodny przepływ ludzi i towarów. Z kolei Władysław przeszedł nielegalnie granicę z Finlandią. Tam zetknął się z grupą Arabów, od których kupił za pięć tysięcy euro paszport izraelski. Zapewniali go, że jest oryginalny, a zdjęcie jego zostało wklejone w sposób mistrzowski. Władysław, posługując się tym paszportem, przejechał przez prawie wszystkie kraje Europy, nie mając jakichkolwiek kłopotów na granicach. Dłużej zatrzymał się w Hiszpanii, tam trochę popracował i potem wrócił ponownie do Finlandii. Tam kupił bilet na samolot do Nowego Jorku. Amerykanie też nie zorientowali się, że przybysz posługuje się podrobionym paszportem.

        Po tygodniu pobytu  w Nowym Jorku Władysław zetknął się z grupą Meksykanów. O dziwo, przylgnęli do siebie. Oni przygarnęli go do prac dorywczych, które sami wykonywali, zamieszkał z nimi w jakiejś piwnicy, żywił się z nimi i włóczył przez trzy miesiące. Zaczął rozumieć ich język. Któregoś dnia powiedzieli mu, że oni już byli wcześniej w Kanadzie i że nie widząc jakichś perspektyw w Stanach, postanowili wrócić do Kanady, gdzie jest łatwiej z pracą i przeżyciem. Władysław wyraził chęć wybrania się z nimi na tę eskapadę. Wyruszyli w czterech. Przekroczyli granicę w Quebecu, gdzieś na terenie rezerwatu indiańskiego. Władysław pamiętał, że przechodzili nocą przez jakieś chaszcze, pokonali kilka strumieni i już byli po drugiej stronie. Jeden z Meksykanów  znał trochę język francuski i to on zakupił wszystkim czterem bilety autobusowe do Toronto w jakimś miasteczku przygranicznym.

        Po dotarciu do Toronto Meksykanie od razu udali się w rejon, w którym wcześniej mieszkali, i od razu spotkali tam dawnych kumpli. Ci ułatwili im uzyskać zakwaterowanie i pierwsze prace. Władysław przystał w pełni do tej grupy. Po pewnym czasie poznał również młodą Meksykankę, która miała obywatelstwo kanadyjskie, bo przybyła tutaj jako mała dziewczynka ze swoimi rodzicami, którzy już wiele lat wcześniej uzyskali stały pobyt w Kanadzie. Związek ten się utrwalił i zamieszkali razem.

        Władysław w końcu znalazł stała pracę. I tym razem też pomogli mu Meksykanie. Pracowali oni przy remontach dachów. Właścicielem firmy był polski imigrant. Miał kilkunastu pracowników, z których tylko jeszcze jeden był pochodzenia polskiego. Wszyscy pozostali pochodzili z Meksyku. Przy czym, jak to wkrótce stało się wiadome Władysławowi, połowa z tych pracowników miała stały pobyt w Kanadzie, a połowa przebywała tu i pracowała nielegalnie. Ci nielegalni zarabiali o kilka dolarów mniej na godzinę od „legalnych”. Zresztą nie tylko ta różnica w statusie decydowała o zarobkach. „Nielegalni” zwykle mieli mniej doświadczenia w zawodzie, a więc spełniali funkcje pomocników. Przez pierwszy rok taką funkcję też wykonywał Władysław.

        Postanowił on to zmienić. Ponownie wykorzystując kontakty Meksykanów, nabył na czarnym rynku oryginalną metrykę urodzenia jakiegoś Kanadyjczyka i jakieś jeszcze dokumenty na to nazwisko. Zapłacił za to sześć tysięcy dolarów. W oparciu o te dokumenty zaczął wyrabiać sobie kolejne. Uzyskał kartę z SIN i kartę zdrowia (OHIP). Zaprezentował te dokumenty pracodawcy i zmienił się jego status i wynagrodzenie. Został brygadzistą i wraz z powierzonymi mu 2 – 3 „nielegalnymi” Meksykanami samodzielnie wykonywał zlecone mu prace. Wiodło mu się nieźle. Wynajął lepsze mieszkanie, planował zalegalizować swój związek z piękną Meksykanką.

        Do szczęścia brakowało mu prawa jazdy. Pewnego dnia udał się do odpowiedniego urzędu, gdzie miał się zarejestrować na test. Oddał swoje dokumenty i czekał. Urzędniczka, która odebrała od niego dokumenty, wyszła na zaplecze i dość długo nie wracała. Po około godzinie przed Władysławem stanęło dwóch rosłych policjantów. Zapytali go o dane osobowe. Podał te, które miał zapisane w dokumentach. Policjanci od razu wiedzieli, że mają do czynienia z fałszerstwem. Bowiem angielski Władysława  nie był zły, ale nie taki, jakim posługiwałby się urodzony tutaj człowiek. Policjanci zabrali go na komendę i tam Władysław przyznał się do posługiwania się fałszywymi dokumentami. Został aresztowany i przybyli oficerowie imigracyjni zawieźli go do aresztu.

        Władysław nie wiedział, co robić. Dzwonił do swojej dziewczyny i kolegów. Powiadomił też szefa, co się stało. Ten przyjął to ze spokojem. Po dwóch dniach pobytu w areszcie imigracyjnym Władysław został wezwany do oficera imigracyjnego, który zwykle zajmuje się wydalaniem nielegalnych imigrantów. Zaczęła się długa rozmowa. Władysław, inteligentny człowiek, powiedział, że nie może wracać do swojego kraju rządzonego przez dyktatora, że dostawał wezwania do odbycia służby wojskowej na adres ojca, ale z uwagi na to, że nie dopowiadał na to i nie odbył tej służby, grozi mu po powrocie kara kilku lat więzienia. Powiedział też trochę o swoich poglądach, zupełnie różnych od tych, które wyznaje i realizuje dyktator Białorusi. Oficer imigracyjny to wszystko wpisał w pamięć komputera. Z kolei zrobił zdjęcie Władysławowi, wziął jego odciski palców, dał mu kilka dokumentów do podpisu. Potem dał mu całą teczkę z kopiami dokumentów. Władysław nie bardzo wiedział, co to wszystko znaczy. Dopiero po powrocie na swój oddział, od bardziej wtajemniczonych aresztantów, po pokazaniu im teczki z dokumentami, którą otrzymał od oficera imigracyjnego, dowiedział się, że właśnie złożył dokumenty o uznanie go za uciekiniera politycznego. Otrzymał też tymczasowy dokument, tożsamości z własnym zdjęciem i numerem identyfikacyjnym. Był to pierwszy legalny dokument jaki miał od czterech lat. Inni aresztanci, szczególnie ci pochodzący z dawnego Związku Sowieckiego, a szykowani do deportacji, mówili z zazdrością, „a wot kakij sprytnyj Białorus”.

        Powiadomił o tym swoją dziewczynę. Ta zadzwoniła do oficera imigracyjnego w areszcie, oferując, że chce złożyć kaucję za Władysława. Procedura się trochę przeciągała. Ale mimo upływu pięciu dni w areszcie Władysław nie został wysłany nawet na przesłuchanie do sędziego imigracyjnego. Zwykle następuje to po trzech dniach od aresztowania. W jego sprawie zapadła decyzja o uwolnieniu bez udziału sądu. Decyzję taką podjął oficer imigracyjny. Bo raport sporządzony przez oficera imigracyjnego, który przesłuchał Władysława kilka dni wcześniej, jednoznacznie wskazywał, że temu uciekinierowi należy udzielić pomocy, w żadnym wypadku nie można go odesłać do jego rodzinnego kraju, bo tam trafi natychmiast w łapy siepaczy krwiożerczego dyktatora, łamiącego wszelkie zasady demokratyczne.

        Za drobną, jednotysięczną kaucją złożoną przez narzeczoną, Władysław wyszedł z aresztu. Miał obowiązek zgłaszać się do urzędu imigracyjnego raz w miesiącu. Wprawdzie napisano też, że ma zakaz wykonywania pracy, ale poradzono mu, aby zwrócił się o wydanie zezwolenia na pracę i że powinno to być pozytywnie dla niego załatwione w krótkim czasie. Władysław już na drugi dzień zgłosił się do pracy i został przyjęty ponownie bez problemów, po okazaniu pracodawcy dokumentu wydanego przez urząd imigracyjny. Zaczął też procedurę związaną z wydaniem mu zezwolenia na pracę.

        Wszystko wskazywało na to, że po kilku miesiącach uzyska status stałego rezydenta Kanady. Ale Władysław zamierzał się dodatkowo zabezpieczyć. Postanowił ożenić się z piękną imigrantką z Meksyku, która była obywatelką Kanady.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.