farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Komu wierzyć?

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Oficerowie imigracyjni i sędziowie różnych szczebli rozpatrujący sprawy imigracyjne, nasłuchają się tak wielu kłamstw, że często nawet w sprawach dość oczywistych, osoby prześladowane w krajach urodzenia, muszą długo żyć w niepewności, czy zostaną zaakceptowane w Kanadzie jako uciekinierzy polityczni. Bo subiektywne przekonanie o swoich racjach musi być przełożone na język i procedury prawne.

        Maria, około trzydziestoletnia kobieta, stanęła przed obliczem „członka”, bo tak można przetłumaczyć słowo „member” (Immigration and Refugee Board), czyli sędziego imigracyjnego, który miał zdecydować, czy należy jej udzielić schronienia, jako uciekinierce z jej rodzinnego kraju.

        Pochodziła z Kolumbii, kraju o złej opinii, związanej z produkcją i eksportem narkotyków. Wygląd jej wskazywał, że była Metyską, czyli miała mieszankę krwi europejskiej, najprawdopodobniej hiszpańskiej, i część indiańskiej. Była raczej niskiego wzrostu, średniej budowy ciała, włosy czarne, z pasemkami blond, ale w nieładzie. Widać było zaniedbanie w jej wyglądzie. Niewątpliwie miało to związek z tym, że od czterech miesięcy przebywała w zamknięciu. Więzienie i areszt nie służą  poprawie kondycji fizycznej i psychicznej.

        Maria pochodziła z kilkudziesięciotysięcznego miasta, którego nigdy wcześniej nie opuszczała. Ukończyła szkołę średnią. Będąc w połowie szkoły pielęgniarskiej, musiała ją przerwać, bo trzeba było zaopiekować się młodszym rodzeństwem, bo  zmarła jej matka. Przez trzy lata była i siostrą, i matką dla trójki młodszego rodzeństwa. Aby pomóc ojcu w utrzymaniu rodziny, podjęła pracę jako kasjerka w sklepie. Kiedy rodzeństwo podrosło, nie miała już skrupułów, aby ułożyć sobie też własne życie. Wyszła za mąż i po roku urodził się jej jedynak. Uzyskała też pracę pomocnicy pielęgniarskiej w prywatnej klinice. W ciągu czterech lat pracy w tej klinice nabrała sporo doświadczenia. Bo obsługiwała mały, ośmiołóżkowy szpitalik, pracowała w gabinecie zabiegowym, pomagała w odbiorze noworodków, asystowała przy mniej skomplikowanych operacjach wykonywanych w tej klinice. Pracowała na trzy zmiany. Szczególnie w czasie nocnej zmiany, kiedy nie było w ogóle lekarza, wykonywała czasami czynności medyczne zwykle przekraczające uprawnienia pielęgniarek. Było to akceptowane w kraju o niezbyt rygorystycznych przepisach i tolerancji w ich respektowaniu. Nie tylko w dziedzinie medycznej.

        Maria dojeżdżała do pracy autobusem. Zajmowało jej to około piętnastu minut. Do pracy i z pracy jeździła w ubiorze pielęgniarki. Było to praktykowane w jej mieście. Była dumna ze swojej pracy i ze swojego zawodu. Któregoś dnia, kiedy wyszła w godzinach popołudniowych z pracy i stała na pobliskim przystanku autobusowym, podeszło do niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich powiedział, aby udała się z nimi. Oświadczyła, że chyba żartuje. Wtedy ścisnął jej ramię i groźnie oświadczył, czy chce zadzierać z… tu wymienił nazwę znanej organizacji terrorystycznej, działającej od lat w jej kraju. Przeraziła się i poszła z nimi.

        Po przejściu kilkuset metrów została wepchnięta na tylne siedzenie samochodu i jeden z osobników zawiązał jej przepaską oczy. Jechali około godziny. Kazano jej wyjść z samochodu. Wprowadzona została do jakiegoś domu. Kiedy rozwiązano jej oczy, zobaczyła przed sobą trzeciego mężczyznę. Powiedział jej, aby poszła do pomieszczenia obok i opatrzyła leżących tam chorych. Kiedy to uczyniła, zobaczyła leżących w gorączce na łóżkach dwóch młodych mężczyzn. Na ich łóżkach leżały kartki z instrukcją, co ma zrobić. Widocznie badał ich wcześniej lekarz i orzekł, co im dolega. Maria przypuszczała, że chorowali oni na malarię. Przemyła tych mężczyzn, zrobiła im zimne kompresy, podała im zalecone lekarstwa, które stały na półce. Po tym zawiązano jej ponownie oczy i została odwieziona w pobliże jej domu. Powiedziano jej, aby nikogo nie powiadamiała o tym zdarzeniu, bo ją i jej rodzinę mogą spotkać przykrości. Zrozumiała tę groźbę. Jak jej było wiadomo, wielu ludzi zginęło z rąk członków tej organizacji. Poinformowała o tym, co zaszło, tylko swojego męża. Zmienili miejsce zamieszkania. Po miesiącu sytuacja się powtórzyła. Tym razem musiała opatrywać mężczyznę ze świeżymi ranami. Przemyła je, założyła szwy, obłożyła maścią z antybiotykiem, zabandażowała. W drodze powrotnej jej prześladowcy powiedzieli jej, że teraz to ona jest już ich i że wiedzą o jej nowym adresie i że od nich nie ucieknie. Maria powiadomiła o tym, co się stało, męża i ciotkę.

        Wspólnie postanowili, że Maria musi uciekać, bo grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony terrorystów. Wspólnie z ciotką uzyskały półroczne wizy kanadyjskie. Już po miesiącu od drugiego zdarzenia obie wylądowały w Toronto. Udały się do Hamilton, gdzie ciotka miała jakiegoś znajomego. W tym czasie mąż Marii, wspólnie z pięcioletnim synkiem, przeprowadził się w inne miejsce. Po kilku dniach pobytu w Hamilton znajomy zawiózł obie panie do London w Ontario, do swojego znajomego. Ten z kolei przedstawił je swojemu znajomemu przybyłemu ze Stanów. Tan ostatni, po wysłuchaniu dziejów Marii, powiedział kobietom, że łatwiej będzie im uzyskać stały pobyt w Stanach. Zabrał je do swojego samochodu i pojechali ku granicy.

        Przejechali bez przeszkód kontrolę kanadyjską. Amerykanie zatrzymali jednak kobiety, które nie miały wiz amerykańskich. Skierowane zostały do sądu. Otrzymały po miesiącu więzienia za próbę nielegalnego przekroczenia granicy. Po odbyciu tych kar zostały odstawione do Kanady. Ciotka Marii oświadczyła oficerowi imigracyjnemu, że pragnie jak najszybciej wrócić do Kolumbii. I faktycznie, już po tygodniu została odesłana do swojego rodzinnego kraju.

        Maria natomiast opowiedziała drugiemu oficerowi całe swoje dzieje. Spisany został odpowiedni protokół i Maria została skierowana do aresztu imigracyjnego. W czasie kilkudniowego pobytu w Hamilton, w niedzielę poszła na mszę do tamtejszego kościoła katolickiego. Tam poznała swojego rodaka, który świeżo dostał stały pobyt w Kanadzie. Dał jej swój telefon i zaoferował pomoc, gdyby takiej potrzebowała. Maria z aresztu zadzwoniła do niego. On natychmiast pośpieszył jej z pomocą. Nawet z finansową.

        Skierował do niej adwokata o polsko brzmiącym nazwisku, który z sukcesem poprowadził jego sprawę. Ten odwiedził Marię w areszcie i opracowali taktykę postępowania. Maria skontaktowała się ze swoim mężem, który spowodował, że nadesłane zostały dokumenty, które adwokat uważał za ważne w tej sprawie. W szczególności był to jej akt urodzenia, świadectwa szkolne, akt małżeństwa, zaświadczenie z pracy wraz z opinią o niej. Wszystko to adwokat skierował do I.R.B.

        Po trzech miesiącach od osadzenia w kanadyjskim areszcie imigracyjnym Maria została przywieziona przed oblicze „członka”. Obecny na sali był jej adwokat i tłumaczka. Bo Maria prawie w ogóle nie rozumiała angielskiego. Po sprawdzeniu jej danych osobowych przesłuchanie przeprowadził jej adwokat. Sędzia imigracyjny zadawał tylko od czasu jakieś uzupełniające pytania. Maria odpowiadała spontanicznie, bez zastanawiania się, na wszystkie pytania. Jej twarz była skupiona, ale jakaś taka dobroduszna, budząca zaufanie. Mówiła o swoich przeżyciach i obawie o życie swoje i swojej rodziny.

        Po tym zabrał głos adwokat. Spokojnie i rzeczowo przedstawił najistotniejsze kwestie, podkreślając, że jej obecne wyjaśnienia w pełni pokrywają się z tym, co przedstawiła oficerowi imigracyjnemu, kiedy miała pierwszą możliwość złożenia takich wyjaśnień po powrocie ze Stanów. Fakt, że nie poprosiła o azyl natychmiast po przylocie do Kanady i cały epizod amerykański zrzucił on na barki złych doradców, których posłuchała ta prosta, nieznająca języka ani procedur imigracyjnych młoda kobieta.

        Kiedy skończył, zapadła długa cisza. Zabrał głos sędzia imigracyjny. Z pewną teatralną intonacją powiedział on to, na co z takim utęsknieniem oczekiwała Maria. Kiedy tylko tłumaczka przetłumaczyła jej, że sędzia podjął decyzję o udzieleniu jej ochrony, jako uciekinierowi politycznemu, krzyknęła z radości i natychmiast się rozpłakała.

        Sędzia poprosił, aby dała mu możliwość przedstawić argumenty tej decyzji. Głównie sprowadzało się to do wiarygodności. Bo wszak nie miała ona żadnych dowodów na te okoliczności, o których mówiła, i na to, że grozi jej życiu niebezpieczeństwo, gdyby wróciła do swojego rodzinnego kraju. Jednak zgodność jej pierwotnych wyjaśnień z tymi, które przedstawiła na rozprawie, spontaniczność i szczerość jej wypowiedzi, przekonały sędziego, że jest osobą wiarygodną. Dodał nadto, że kanadyjskim władzom imigracyjnym znana jest terrorystyczna działalność organizacji kolumbijskiej, której członkowie tak brutalnie wkroczyli w dość spokojne życie Marii.  

        Jeszcze musiała wrócić do aresztu. Ale nawet fakt, że dopóki nie wydano nakazu jej zwolnienia, musiała wracać w kajdankach, już nie był dla niej większym problemem. Na następny dzień już była wolna w wolnym kraju, w którym zaczynała nowe życie, do którego mogła ściągnąć męża i synka. Mroki przeszłości były już za nią. Wiara i wiarygodność pozwoliły odnieść jej zwycięstwo.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.