Urodził się w południowo-wschodniej części Polski, niedaleko od granicy z Ukrainą. Ojciec jego był pierwszym sekretarzem PZPR w powiecie. Wcześniej jednak, będąc już członkiem tej organizacji, wziął ślub kościelny, ochrzcił dwóch synów, ale już po objęciu tej funkcji partyjnej chłopcy przystąpili do pierwszej Komunii Świętej. Taki to był komunizm i tacy komuniści w tym rejonie Polski.
Kiedy nastąpiły zmiany ustrojowe, ojciec Jurka najpierw wycofał się do odziedziczonego po rodzicach małego gospodarstwa w pobliskiej wsi, a następnie udał się do Kanady, gdzie z dwiema przerwami jednorocznymi przepracował trzynaście lat na różnych budowach w południowym Ontario.
Jurek uczęszczał do zawodowej szkoły stolarskiej. I to już w tym czasie, mając zaledwie szesnaście lat, zajął się przemytem. Jeździł nawet bez prawa jazdy żukiem ojca, ale uchodziło mu to na sucho. Policjanci znali ojca i nie czepiali się syna. Jurek jeździł systematycznie na Ukrainę, skąd przywoził głównie kożuchy i kurtki skórzane. Proceder wyglądał następująco. Hurtownik przewoził z Turcji całe ciężarówki wyrobów skórzanych, na które w tym czasie w Polsce był olbrzymi popyt. Wyładowywał to w stodole u Ukraińca mieszkającego niedaleko przy granicy z Polską. Tacy jak Jurek przyjeżdżali mniejszymi samochodami i przemycali towar przez polską granicę. Czasami trzeba było coś odpalić znajomym celnikom. Z kolei towary był wyładowywany u hurtownika po stronie polskiej, który rozprowadzał go po detalistach. Jurek za każdy transport dostawał dobrą dolę. Dodatkowo przemycał już na własny rachunek alkohol i papierosy.
Najpierw ten dodatkowy towar w całości odsprzedawał, ale później stał się ich konsumentem. Jurek po ukończeniu szkoły pracował przez dwa lata na różnych budowach w Polsce. Kupił sobie nawet samochód. Poznał dziewczynę mieszkającą w Bieszczadach, do której co weekend przyjeżdżał. Wydawało się, że wszystko w jego życiu się układa. Mieszkał z matką, bo ojciec pracował w Kanadzie.
Coraz więcej kolegów Jurka zaczęło wybywać na „saksy”, a po powrocie szastali szmalem. Jurek postanowił z jednym z nich zabrać się do Frankfurtu nad Menem. Kolega pracował u Niemca przy kładzeniu dachów. Zarekomendował Jurka i tak przepracował on tam dwa lata. Pracował, zarabiał średnio, cieszył się dobrą opinią u szefa, ale nadszedł kolejny sygnał. Tym razem z Kanady.
To znaczy był to ten ostatni sygnał. Bo Jurek wcześniej ośmiokrotnie stawał przed obliczem konsula kanadyjskiego w Warszawie, prosząc o wizę kanadyjską, ale spotykał się z odmowami. Bo albo jeszcze się uczył, albo nie pracował, albo miał nieuregulowaną służbę wojskową itd. Tę ostatnią sprawę załatwił po męsku. Miał kategorię zdrowia „A”, a więc w każdej chwili groził mu pobór do wojska. Poprosił o pomoc kolegę, który był porucznikiem w służbie granicznej. Ten kazał mu kupić dwa koniaki. Po kilku dniach pojechali do rejonowej komendy wojskowej, gdzie po wypiciu jednej butelki koniaku i wsunięciu drugiej pod biurko, znajomy oficer kolegi Jurka wpisał do jego książeczki wojskowej, że ma kategorię zdrowia „C”. I tak bariera została pokonana.
Z Niemiec Jurek systematycznie przyjeżdżał do domu i w czasie jednego urlopu pojechał z kolejnym zaproszeniem od kuzynki z Toronto do konsulatu kanadyjskiego. Tym razem się udało i po miesiącu, po zlikwidowaniu spraw w Niemczech, lądował na lotnisku torontońskim.
Zamieszkał u kuzynki. Jej mąż załatwił mu pierwszą pracę na budowie u Polaka. Tam Jurek, dość dobrze oblatany w polskich standardach budowlanych, nabrał doświadczenia kanadyjskiego. Później zmieniał kilkakrotnie firmy. Pracował u Polaków, Turków, Hindusów i innych. Dość szybko, bez uczęszczania do jakiejkolwiek szkoły, opanował w wystarczającym stopniu do porozumiewania się w pracy język angielski.
Jurek myślał najpierw o kontynuacji pracy na dachach. Ale kiedy raz został skierowany do kładzenia pokrycia dachów „metodą kanadyjską”, to był to ostatni raz. W Niemczech kładł dachówki, jak sam określił „ceramiczne”, a tu kazano mu kłaść śmierdzącą papę. Kaszlał, dusił się i skończył z tym rodzajem zarabiania na chleb.
Jurek, dość inteligentny, młody mężczyzna, dość szybko doszedł do mistrzostwa w pewnych specjalnościach wykończeniowych. Na przykład, był mistrzem w kładzeniu „stucco”; jego tynki ozdobne były świetne. Raz, w jednym budynku apartamentowym zaczął kłaść płytki w kuchni i już nie wyszedł z tego budynku, aż położył płytki w co najmniej połowie apartamentów. Trwało to ponad dwa miesiące. Był zabierany z ekipami do różnych miast południowego Ontario.
Ale wraz ze wzrostem umiejętności fachowych zaczęła się jego degradacja osobista. Głównie za przyczyną alkoholu. W ciągu przeciętnego dnia pracy Jurek wypijał nie mniej niż sześć polskich piw butelkowych. W weekendy preferował mrożoną wódkę czystą, też rodzimej produkcji. Nie zawsze był sprawny do stawienia się do pracy w poniedziałek. To rodziło konflikty z właścicielami firm, w których pracował. Był ostrzegany, a następnie wyrzucany. To rodziło jego frustracje, które topił w wódce. Miał okresy, kiedy pił dwa tygodnie bez przerwy. Żył w tanim pokoju piwnicznym, który można by przyrównać do nory. Nie dbał o wygląd, nosił brudne, pogniecione ubrania.
Był stałym bywalcem tanich restauracji i barów, gdzie często właścicielami byli polscy imigranci i gdzie klientela też była polska. Jurek, zarabiający dość dobrze, był duszą towarzystwa. Był bardzo rozmowny i z łatwością zdobywał słuchaczy, stawiając im kolejne szklanki piwa czy kolejne kieliszki mrożonej wódki. Tam też spotykał dziewczyny, głównie polskiego pochodzenia. Z wieloma z nich kończył wieczór w ich łóżkach. Kiedyś jedna z nich dostrzegła w nim pewne wartości. Chciała go zmienić, zatrzymać go w tym amoku pijackim. Miała obywatelstwo kanadyjskie, pracę. Mógł inaczej skończyć. Wódka jednak wzięła górę.
Wódka też spowodowała, że któregoś wieczora wdał się w bójkę z drugim osobnikiem. Tamten spowodował u Jurka rozległą ranę głowy. Ktoś zadzwonił po pogotowie. Na oddziale przyjęć zszyto mu głowę. Kiedy rano się obudził, to nic nie pamiętał z poprzedniego wieczora. Rozejrzał się wokół i spokojnie wyszedł ze szpitala, zanim sprawdzono jego tożsamość i zanim pojawili się tam policjanci.
Jurek którejś soboty wracał sam z baru. Był po paru piwach, czyli według niego, „prawie całkiem trzeźwy”. Przechodził w nocy na skos ulicę, lekko się zataczając. Miał pecha. Spowodował zatrzymanie się radiowozu policyjnego, którego kierowca musiał stanąć, aby go nie przejechać. Jurek został zatrzymany. Po sprawdzeniu jego tożsamości i ustaleniu, że jest poszukiwany przez władze imigracyjne, został odstawiony do aresztu imigracyjnego. Tutaj dla niego największym szokiem nie był brak alkoholu, choć był nałogowym alkoholikiem, ale brak papierosów. Palił dziennie co najmniej dwie paczki. A tu spotkał się z zupełnym zakazem palenia.
W areszcie tylko przez pierwsze dni miał jeszcze jakieś złudzenia, że może uda mu się wyjść na wolność. Ale zostało to rozwiane dość szybko. Na rozprawę sądową nikt się nie stawił, aby zapłacić za niego kaucję. Kuzynki, z którą się pokłócił przed trzema laty, nie śmiał prosić o pomoc. Ojciec gdzieś pracował w Kanadzie, ale Jurek nawet nie wiedział gdzie. O kolegach, z którymi spędzał ostatnio czas, wiedział, że „nie śmierdzą groszem”. Ale nawet gdyby znalazł jakieś wsparcie, to na przeszkodzie stała podstawowa przeszkoda. Jurek od lat nie posiadał już paszportu, który gdzieś zgubił lub go mu ukradziono. Bez tego dokumentu nie miał szans na wyjście na wolność.
Kiedy sędzia powiadomił Jurka go tym, że nie wyjdzie na wolność, to najpierw powiedział, że boi się wracać, gdyż może być aresztowany przez nowe polskie prawicowo-kościelne władze, jako syn byłego pierwszego powiatowego sekretarza partii, ale po namyśle poprosił o jak najszybsze odesłanie go do Polski. Oficer imigracyjny uczestniczący w rozprawie obiecał się tym zająć. Trwało to jeszcze kilka tygodni. Trzeba było załatwić Jurkowi paszport tymczasowy, bilet lotniczy. Ale w końcu wracał, po ośmiu latach, do Polski.
Wracał do matki, która mieszkała w domu swojej matki staruszki tuż przy granicy z Ukrainą, a którą Jurek widział dwukrotnie w czasie ośmioletniego swojego pobytu w Kanadzie. Przyjeżdżała tutaj, bowiem chcąc, z jednej strony, ratować rozlatujące się jej małżeństwo, a z drugiej, trochę zarobić. Ale spotkania z nią były krótkie, bo Jurek albo pracował, albo pił. Teraz, po kilkutygodniowej kwarantannie alkoholowej i papierosowej w areszcie, zaczął myśleć, że powrót do matki może da mu szansę wyprostować pokręcone ścieżki życiowe.
Aleksander Łoś