Zacznijmy jednak od początku, czyli od rysu historycznego rodziny Jansena. Była to rodzina typowo holenderska, protestancka, z tradycjami żeglarskimi i kupieckimi. Zakłócenie w tej czystości nastąpiło w okresie drugiej wojny światowej. Dziadek Jansena po najeździe Holandii przez Niemców podążył za swoją rodziną królewską, czyli do Anglii. Tam zgłosił się do wojska i został skierowany na przeszkolenie pilotażu bombowego. Został wcielony do mieszanego dywizjonu, gdzie służył wspólnie z polskimi pilotami. Któregoś dnia dostali oni rozkaz wylotu nad terytorium Polski, celem dokonania zrzutu. Nastąpiło to z terytorium Włoch, gdzie dywizjon na pewien okres został przerzucony. Po dokonania zrzutu, w drodze powrotnej samolot uległ awarii, a w czasie przymusowego lądowania na jakiejś łące, został poważnie uszkodzony i nie nadawał się do dalszego użytku. Pięcioosobowa załoga przetrwała to lądowanie i została zabrana i ukryta przez miejscową polską ludność.
Dziadek Jansena po przekazywaniu go z rąk do rąk, od jednej zagrody i rodziny do drugiej, w końcu trafił na przedmieście Krakowa, gdzie ukrywał się w zabudowaniach gospodarczych przez kilka miesięcy. Zakochał się w córce gospodarzy. Kiedy Niemcy zostali przegonieni przez Sowietów, młodzi wzięli szybki ślub i udało im się, z wieloma przygodami, dotrzeć do Holandii. Ze związku tego urodziła się jedna córka. Kiedy miała ona dziesięć lat, ojciec jej umarł. Matka otrzymała po nim niewielką emeryturę, co wystarczyło na opłacenie skromnego mieszkania i skromne warunki życia. Wystarczało również (w wyniku dorywczej pracy) na wyjazdy do Polski raz na dwa – trzy lata. Był to jedyny luksus. Z tym że po latach, jedyny krewny, który przeżył, zamieszkiwał w okolicy Wrocławia. Tam była baza wypadowa matki i córki do odwiedzin różnych stron Polski, a głównie Krakowa.
Matka Jansena ukończyła pomaturalną, dwuletnią szkołę wychowawczyń przedszkolnych i zaczęła pracę w tym zawodzie. Po kilku latach poznała swojego przyszłego męża – Holendra. Ze związku tego urodził się im jedyny syn, Jansen. Warunki, w jakich się wychowywał, były dość dobre, choć bez luksusów. Mimo że jego babka, którą ledwie pamiętał, bo zmarła, kiedy miał kilka lat, była raczej niskiego wzrostu, a matka jego była jeszcze niższa, to wzrost odziedziczył on po dziadku i ojcu, którzy byli wysocy, a nawet wyraźnie ich przerósł.
Jansen ukończył szkołę średnią z trudem, bo już wówczas zaczęły się jego kłopoty. Główną przyczyną był wczesny kontakt z narkotykami. Najpierw było okazjonalne popalanie, ale później sięgał po co raz mocniejsze narkotyki. Wyłamał się spod opieki rodziców. Wyprowadził się od nich i zaczął pracować, mimo że oboje pragnęli, aby się nadal uczył. Deklarowali mu pomoc finansową. Ale on to wszystko odrzucał. W końcu zerwał z nimi kontakt, przystając do grupy narkomanów. Kilkakrotnie był wyciągany z tego przez służby socjalne. Po okresowym leczeniu nawet udawało mu się przez pewne okresy pracować. Ukończył kurs mechanika samochodowego i uzyskał zawodowe prawo jazdy. Zaczął jeździć na ciężarówkach. Ale po pewnych okresach absencji od narkotyków wracał ponownie do nałogu.
Aż nastąpiła ta ostatnia wpadka. Prowadząc ciężarówkę w stanie lekkiego zamroczenia narkotykami, potrącił inny samochód, w wyniku czego jego pasażerka doznała poważnych uszkodzeń ciała. Jansen skorzystał z łagodności holenderskiego wymiaru sprawiedliwości. Otrzymał rok więzienia, z czego odsiedział sześć miesięcy. Zabrano mu na dwa lata prawo wykonywania zawodu kierowcy.
Po wyjściu z więzienia Jansen przez półtora roku korzystał z zasiłku rządowego, trochę dorabiał sobie, ale nie mógł znaleźć stałej pracy. Myślał, że wróci do normalniejszego trybu życia kiedy odzyska prawo jazdy i dostanie ponownie pracę kierowcy. Ale w stosunkowo niewielkim mieście przylgnęła już do niego opinia niesumiennego pracownika i narkomana, mimo że od wyjścia z więzienia tylko kilkakrotnie miał kontakt z lekkimi narkotykami. Starał się wszelkimi siłami trzymać od tego z daleka. Pomocna była mu matka – pół-Polka, od której zresztą nauczył się kilku zwrotów po polsku. Ojciec traktował go obojętnie, ale matka zawsze była gotowa go nakarmić, oprać i przygarnąć, kiedy nawet nie miał na opłacenie najskromniejszego pomieszczenia. W końcu postanowił radykalnie zmienić swój los. Piękna dla innych Holandia była dla niego za ciasna, zbyt staroświecka, mimo pewnych swobód, w których przodowała. Nadto Jansen obwiniał rząd swojego kraju o akceptowanie zbyt wielu imigrantów, w sytuacji kiedy on, Holender z dziada pradziada, nie miał pracy. Głównie byli to imigranci z byłych kolonii holenderskich, ale później nastąpił najazd Turków, Albańczyków, a później Polaków.
Jansen wybrał Kanadę jako swój kraj przeznaczenia. Niewiele wiedział o tym kraju. Wiedział bardziej ze słyszenia niż z nauk szkolnych, że jest to kraj duży, po którym krążą wielkie ciężarówki, a więc kraj wymarzony dla niego. Za jakoś uciułane pieniądze kupił bilet do Toronto i wylądował w porcie lotniczym tego miasta z kilkoma euro w kieszeni.
Kontroler graniczny w porcie lotniczym nie powinien był mieć problemów z przepuszczeniem obywatela bogatego, porządnego kraju, jakim jest Holandia. Ale wygląd Jansena skłaniał do zadania mu kilku pytań. Z naiwnością dziecka udzielił on odpowiedzi, że przybył tutaj, aby zatrudnić się jako kierowca ciężarówki. Nawet okazał holenderskie prawo jazdy kierowcy zawodowego. Kontroler już nie miał wątpliwości. Skierował go na pogłębione przesłuchanie do oficera imigracyjnego. Ten, po uzyskaniu podobnej odpowiedzi od Jansena co do celu przybycia do Kanady, wytłumaczył mu, że zaczął wszystko od końca. Bo najpierw powinien był uzyskać zaproszenie od jakiejś firmy kanadyjskiej do wykonywania w niej pracy. Firma ta powinna była uzyskać zezwolenie na zatrudnienie cudzoziemca, jeśliby nie uzyskała pracownika o pożądanych kwalifikacjach spośród stałych mieszkańców Kanady. Po uzyskaniu legalnego zaproszenia mógłby przybyć na okres czasowy do Kanady. Co do pobytu stałego, to procedura była bardziej skomplikowana. Tego wszystkiego Jansen wysłuchał z rezygnacją. Stojąc już na lądzie północnoamerykańskim, nie mógł zrealizować swoich marzeń. Był przybity. Kiedy padła propozycja natychmiastowego powrotu do kraju, bez konsekwencji prawnych, wyraził, po krótkim namyśle, na to zgodę. Został pouczony, że alternatywą był długotrwały pobyt w areszcie imigracyjnym. A on już wcześniej przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie trafi za kraty.
Z aresztu, ten sięgający sufitu trzydziestolatek zadzwonił do swojej matki, informując ją o sytuacji, w jakiej się znalazł. Jedynie ją wcześniej poinformował o swojej wyprawie za ocean. Odradzała mu, ale nie mogła go powstrzymać przed tą decyzją. Teraz namawiała go do jak najszybszego powrotu do domu. Oferowała mu dach nad głową. Cierpiała z jego powodu, ale zawsze była gotowa udzielić pomocy swojemu jedynemu synowi.
Jansen przebywał w areszcie dokładnie 24 godziny. Tak jak przybył w kajdankach, tak też został odwieziony w nich na lotnisko. Wchodząc do niskiego vana – więźniarki, musiał złożyć się prawie w pół. Tylko pomoc strażnika pozwoliła mu na jakie takie usadowienia się w przedziale dla aresztantów. Trudności pojawiły też się na lotnisku z wychodzeniem z pojazdu. Idąc w kierunku swojego przeznaczenia, Jansen jeszcze bardziej pochylił się niż zwykle. Wracał do wolnego kraju, z tak dużymi możliwościami, do którego podążały tysiące młodych ludzi z innych, biedniejszych krajów. Jansen, urodzony i wychowany w tym kraju, mając wszystko dane, nie chciał, czy nie potrafił, z tego korzystać. Czuł się imigrantem, człowiekiem wyobcowanym w swoim rodzinnym kraju.
Aleksander Łoś