Nie udało się natomiast rodzinie Adama. Pochodzili z północno-zachodniej części Polski. Utrzymywali się z gospodarstwa rolnego. Ojciec Adama nadto był dowódcą miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Jego marzeniem było, aby choć jeden z dwóch synów przejął po nim pałeczkę w tej działalności. Czasami wyrażał nawet nadzieję, że może któryś z nich pójdzie dalej i zostanie zawodowym strażakiem.
Adam, ciemnoblond, średniego wzrostu, ale wysportowany, bo trenował piłkę nożną w miejscowej drużynie, po ukończeniu technikum budowlanego został powołany do wojska. Jego predyspozycje spowodowały, że został zakwalifikowany do komandosów. Rodzina była dumna z tego. Kiedy Adam przyjeżdżał na przepustki, miejscowe dziewczyny za nim szalały. Ukończył szkołę podoficerską i został awansowany do stopnia kaprala, a później nawet starszego kaprala. Proponowano mu pozostanie w wojsku, ale odmówił, bo miał inne plany.
Najpierw to była pewna miejscowa ślicznotka, która kończyła właśnie szkołę średnią i nie była chętna do włóczenia się po jednostkach wojskowych. Ale Adam również miał na uwadze to, aby zrealizować marzenia ojca. Bo kiedy odbywał drugi już rok służby wojskowej, umierał jego ojciec. Powtórzył jeszcze raz przed śmiercią, że byłoby pięknie, gdyby jeden z jego synów przejął po nim pasję strażaka.
Po śmierci męża matka Adama kilka miesięcy mordowała się sama z dwojgiem młodszych dzieci na gospodarstwie. Nie dawało ono dużego dochodu, a szczególnie ciężko było, kiedy zabrakło gospodarza. Był to okres, kiedy z tego zabiedzonego zakątka kraju masowo ludzie wyjeżdżali za granicę i wielu już nie wracało. Ci pierwsi, którzy wyjechali, słali listy zapewniające o zupełnej odmianie losu w krajach, w których obecnie żyli.
Matka Adama podjęła "męską" decyzję. Posprzedawała to, co się dało, oddała klucze do domu kuzynce, która mieszkała w tej samej wsi, i z dwojgiem dzieci wyjechała do Austrii. Miała nadzieję, że Adam do nich dołączy, bo już miał tylko kilka tygodni do ukończenia służby wojskowej. Ale Adam był śmiertelnie zakochany i postanowił pozostać. Zamieszkał w gospodarstwie rodziców, ziemię wydzierżawił sąsiadom, a sam zaczął się rozglądać za pracą. Z bardzo dobrą opinią z wojska uzyskał pracę w zawodowej straży pożarnej w pobliskim miasteczku. Po tym ożenił się i małżonka sprowadziła się do niego. W tym czasie jego matka, z dwojgiem młodszego rodzeństwa, uzyskała prawo stałego pobytu w Kanadzie i tam cała trójka poleciała.
Adam pracował w straży pożarnej, a jego żona jako sprzedawczyni w miejscowym sklepie. Urodziła im się najpierw córeczka, a po dwóch latach chłopczyk. Byli niezwykle szczęśliwi. I może by takimi pozostali, gdyby nie narastające poczucie "podkonsumpcji". Wynikało to, z jednej strony, z tego, że obserwowali, że co raz większa liczba znajomych wyjeżdżała albo na stałe, albo do prac sezonowych i wszystkim im szybko podnosiła się stopa życiowa. Znajomi wyrażali zdziwienie, że Adam, mając matkę i dwójkę rodzeństwa w Kanadzie, kisi się na tym "za….u". Przychodziły też listy zapraszające od matki i rodzeństwa z zapewnieniem, że jeśli Adam z rodziną do nich dojedzie, to mu pomogą.
W końcu Adam dał się przekonać. Zachęcała go też do tego żona, która argumentowała, że muszą myśleć o dzieciach, a co ich czeka w tej "polskiej biedzie". Któregoś pięknego dnia cała ta rodzinka wylądowała na lotnisku torontońskim. Radość ze spotkania była wielka. Matka Adama mieszkała wraz z córką, która wyszła za mąż również za polskiego imigranta i opiekowała się dwójką ich dzieci. Brat ożenił się z dziewczyną z pogranicza kultury polskiej i ukraińskiej i Adam z rodziną zamieszkał najpierw w ich domu. Dostali do dyspozycji dwupokojową suterenę z kuchenką i łazienką. Nic za to nie musieli płacić. Tak uradziła rodzina.
Adam rwał się do pracy. Czuł, że nie może swojej rodziny pozostawiać na "łaskawym chlebie" choćby najbardziej przychylnej rodziny. Brat pomógł mu w uzyskani pierwszej i kolejnych prac w branży budowlanej. W końcu Adam zarejestrował własną firmę i już samodzielnie podejmował się prac budowlanych. Szło mu dobrze. Wynajął dwusypialniowe mieszkanie. Żona też dość szybko zaczęła, najpierw dorywczo, a później w pełnym wymiarze godzin pracować. Dzieci poszły do szkoły. Wszystko układało się pomyślnie. Ale było jedno ale.
Rodzina Adama przybyła do Kanady tylko w odwiedziny do rodziny. Wprawdzie okres ważności miesięcznej wizy uzyskanej w Warszawie udało się przedłużyć do pół roku, ale przed upływem tego terminu należało zdecydować, co dalej? Już nawet nie trzeba było specjalnej namowy ze strony rodziny, aby Adam, wraz z żoną, zdecydowali o tym, co dalej robić. Żona jak zwykle używała argumentu, że robią to dla dobra dzieci. Adam widział to szerzej. On sam też się realizował. Lubił swoją, choć ciężką, pracę. Wzrastające zamówienia i dochody dawały poczucie bezpieczeństwa i godności ludzkiej.
Zdecydowali się na złożenie wniosku o przyznanie im statusu uchodźców politycznych. Procedura trwała prawie dwa lata. Sprawę prowadził, za sowitym wynagrodzeniem, młody adwokat żydowskiego pochodzenia. Adam sprawę przegrał. Urząd imigracyjny i sąd imigracyjny uznały, że zmiany ustrojowe w Polsce spowodowały, że Adamowi i jego rodzinie nie grozi żadne niebezpieczeństwo po powrocie do kraju rodzinnego. Wówczas adwokat, też za sporym wynagrodzeniem, przygotował i wysłał dokumenty o prawo pozostania na stałe w Kanadzie na zasadach humanitarnych. Główny argument był ten, że cała najbliższa rodzina Adama mieszka w Kanadzie, a nadto dzieci tutaj uzyskują wykształcenie, tu się zadomowiły, mówią płynnie po angielsku, piszą tylko po angielsku, bo ani dnia nie chodziły do polskiej szkoły. W sprawie tej Adam, mimo upływu ponad roku od wysłania wszystkich dokumentów, nie dostał żadnego zawiadomienia od władz imigracyjnych.
Natomiast na jego poprzedni adres, bo w międzyczasie przeprowadził się do lepszego, większego mieszkania, przyszło zawiadomienie z urzędu imigracyjnego, że ma się zgłosić celem ustalenia wylotu jego rodziny do Polski. Adam wcześniej listownie powiadomił urząd imigracyjny o zmianie adresu, ale widocznie gdzieś to pismo wciśnięto między kartki jego akt. Kiedy się nie stawił na to wezwanie, decyzję o wydaleniu zamieniono na decyzję o deportacji i wszczęto jego i rodziny poszukiwania.
Któregoś pięknego dnia Adam wraz z rodziną wybrał się z całym ekwipunkiem na kemping nad jezioro Erie. Kiedy wyprzedzał jadącego dość wolno przed nim kierowcę, został zatrzymany przez policjanta, który oświadczył mu, że przekroczył dozwoloną w tym miejscu prędkość o 25 km/godz. Na prośbę Adama i jego ciągle bardzo atrakcyjnej żony policjant zgodził się obniżyć przekroczenie prędkości do tylko o 15 km/godz., co powodowało, że Adam miał zapłacić tylko mandat, nie tracąc punktów. Obie strony, zadowolone z takiego obrotu sprawy, rozjechały się w spokoju.
Aż tu nagle, po przejechaniu przez Adama około 10 kilometrów, dogonił go z włączonym "kogutem" tenże sam policjant, polecił mu się zatrzymać i oświadczył, że jest poszukiwany przez urząd imigracyjny.
Policjant widocznie sprawdził to przy pomocy swojego łącza komputerowego z radiowozu. Zabrał całą rodzinę na komendę policji, skąd rodzice zostali zawiezieni do aresztu imigracyjnego, a dzieci zostały przekazane pod tymczasową opiekę siostry Adama.
Adam zwrócił się do adwokata, który prowadził mu dotychczasowe sprawy, aby ten mu pomógł. Adwokat zachował się dość uczciwie, bo powiedział Adamowi, że może stawić się na rozprawę, co będzie Adama kosztowało dalsze 1500 dolarów, ale nie daje mu szans na wyjście na wolność. Decyzja o deportacji została wydana już dość dawno.
Rozpacz Adama głównie koncentrowała się na losie dzieci. Przecież one już wsiąkły w rzeczywistość kanadyjską, tutaj przez cztery lata uczęszczały do szkoły, mówią po polsku, ale nie umieją pisać po polsku, a więc jak sobie dadzą radę w polskiej szkole, będą musiały cofnąć się w kształceniu o kilka lat. A wszak to one miału głównie skorzystać na zmianie, którą zgotowali im rodzice.
Aleksander Łoś