Rekordzistą był Ali, 19-letni młody Libańczyk. W areszcie imigracyjnym przebywał dwa i pół roku. Mimo że areszt ten to nie więzienie, ani areszt przywięzienny, to jednak jest to pozbawienie wolności. I to bez wyroku sądowego. Działo się to w okresie wojny domowej w Libanie, po której wkroczyli do tego kraju Syryjczycy i faktycznie ten kraj okupowali. Ali był młodym chłopakiem, a więc nie bardzo mógł się wykazać jakąś historią walki z wrogiem, czy to zewnętrznym, czy wewnętrznym, za co groziłoby mu w kraju rodzinnym więzienie, czy śmierć. Był półsierotą, którym ojciec, ożeniony powtórnie, nie bardzo się interesował. Ali jakoś uzbierał pieniądze na bilet lotniczy i jakąś drogą okrężną dostał się do Kanady. Tu został osadzony w areszcie imigracyjnym i władze imigracyjne nie bardzo wiedziały, co z nim zrobić. Nie miał kto zapłacić za niego kaucji. Procedura o uznanie go za uciekiniera (lub nie) politycznego toczyła się bardzo wolno, bo nie miał adwokata lub doradcy imigracyjnego, bo nie miał pieniędzy na opłacenie takiego serwisu. Ten młody człowiek "doroślał" w areszcie. Monotonne pożywienie, zmieniane cokolwiek każdego dnia, ale przewidziane najwyżej na pobyt aresztanta kilkutygodniowy, wpłynęło niewątpliwie na jego bladą cerę, tym bardziej że nie zawsze była przestrzegana zasada wysyłania aresztantów na codzienny, jednogodzinny spacer. W końcu znaleziono sposób, aby pozbyć się tego trudnego "gościa". Gwarancję pisemną złożyła za niego instytucja państwowa zajmująca się tego typu sprawami. Został wypuszczony z aresztu, zabrany do schroniska dla ubogich i nieznane są dalsze jego losy.
Roczny pobyt w areszcie zaliczył ojciec i syn. Obaj przybyli z Azji i od początku były wątpliwości, jakiej są narodowości, jakie jest ich obywatelstwo i dokąd zmierzali. Mówili po chińsku i posługiwali się paszportem Chińskiej Republiki Ludowej. Kiedy zostali zatrzymani w torontońskim porcie lotniczym, przyznali się, że ich celem było dotarcie do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka na stałe matka Qui, a żona Wai. Mieszkała tam z córką. Czy była to córka Wai, nie wiadomo. Nie wiadomo też było, w jakich okolicznościach i kiedy rodzina się podzieliła i żona Wai uzyskała prawo stałego pobytu w Stanach Zjednoczonych.
Sprawa trochę się rozjaśniła, kiedy ustalono, że jest ona Wietnamką i najprawdopodobniej uciekinierką z tego kraju. Wai zapewniał, że jest obywatelem Hongkongu. Kiedy odmówiono wysłania go do żony do Stanów, złożył w imieniu swoim i syna wniosek o uznanie ich za uciekinierów politycznych. Sprawę tę po kilku miesiącach przegrali. Bo jeśliby pochodzili z Chin komunistycznych, to wniosek taki miałby szansę powodzenia. Jeśli jednak Wai podawał, że są oni stałymi mieszkańcami Hongkongu, że tam prowadził przez lata sklep z kamieniami półszlachetnymi, to wniosek taki nie miał szans powodzenia. Nie potrafił wykazać, jakie szykany go spotykały ze strony władz Hongkongu i jakie kary by mu groziły, gdyby wrócił do tego kraju. Wprawdzie Hongkong stał się częścią Chin, ale o tak znacznej autonomii, że obywatele tego miasta nie mieli ograniczeń w poruszaniu się po świecie. Ojcu i synowi wiodło się nieźle w areszcie. Pokój ich był pełen łakoci kupowanych w kantynie. Przylecieli zasobni w gotówkę i dodatkowo słała im pomoc finansową żona i matka ze Stanów.
Obaj, będąc średniego wzrostu, grali świetnie w koszykówkę. Qui został posłany do normalnej szkoły kanadyjskiej. Po jednym roku szkolnym był już tłumaczem dla wielu przybywających i wybywających z aresztu Chińczyków, którzy w ogóle nie mówili po angielsku. Władze kanadyjskie zdążały do odesłania obu do Chin, bo paszportem tego państwa się posługiwali. Nie wiadomo było bliżej przez dłuższy czas, dlaczego Wai, jak twierdził, obywatel Hongkongu, posłużył się paszportem chińskim, przybywając z synem do Kanady. Dopiero na kilka tygodni przed ich wydaleniem wyszło na jaw, że obaj mają zupełnie inne imiona i nazwisko. Tak więc prawie przez rok pobytu w areszcie podawali się za inne osoby, niż faktycznie byli. Było podejrzenie, że być może Wai dopuścił się jakiegoś przestępstwa w Hongkongu i dlatego uciekł stamtąd, posługując się paszportem z innymi danymi swoimi i syna. Odlecieli do Hongkongu i dalsze ich losy nie są znane.
Do aresztu wrócił też, po około miesięcznym pobycie na wolności, pewien Rumun. Ten około 55-letni, przystojny mężczyzna przebywał najpierw w areszcie przez dziesięć miesięcy. Wszyscy znali go jako Wasyla. Było to raczej rosyjskie imię, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Walczył on o status uciekiniera. Sprawa nie została do końca załatwiona, ale "Wasyl" wyszedł za kaucją i pod warunkiem zamieszkiwania w domu swojego gwarantora. Okazało się, że złamał warunki umowy i zamieszkiwał stale pod innym adresem. Został zatrzymany ponownie i osadzony w areszcie imigracyjnym. Jakież było zdumienie wszystkich, kiedy został tym razem zarejestrowany jako Anton. Nazwisko też było inne. W tak zwanym międzyczasie władze imigracyjne ustaliły jego faktyczne dane. Tym razem już nie mógł liczyć na pobłażliwość, możliwość wyjścia za kaucją i uzyskania statusu uciekiniera. Po miesiącu ponownego pobytu w areszcie został odesłany do Rumunii.
Odwrotnymi rekordzistami są ci, którzy z lotniska trafiają do aresztu na kilka godzin i są ponownie tam eskortowani, celem odesłania ich kolejnym samolotem do ich rodzinnych krajów. Dzieje się tak zwykle, kiedy ewidentne jest, że podający się za turystę, na przykład Meksykanin, chce pozostać w Kanadzie przez trzy miesiące, mając w kieszeni 100 USD. Ewidentne jest, że przyleciał tu celem wykonywania nielegalnie pracy. Oficer imigracyjny decyduje w takich przypadkach o natychmiastowym odesłaniu takich delikwentów tam, skąd przybyli.
Ale bywają też pobyty jedno-dwudobowe. Pewnego dnia trafił do aresztu 25-letni Polak. Był kompletnie zdezorientowany, jak również jego żona, która za nim przybyła do aresztu i siedziała kilka godzin w poczekalni, chyba licząc na jakiś cud, że mąż jej zostanie wypuszczony. Ona też była z pochodzenia Polką, ale z obywatelstwem kanadyjskim. Pobrali się przed kilkoma miesiącami, ale wystąpiła ona o sponsorowanie swojego męża dopiero kilka tygodni przed jego aresztowaniem. Wcześniej przebywał w Kanadzie nielegalnie i to było przyczyną jego aresztowania. Do czekającej w poczekalni żony dołączył po kilku godzinach jakiś mężczyzna, który okazał się później doradcą imigracyjnym. Spotkał się z Marcinem, ale nic konkretnego nie obiecywał. Natomiast Marcin, za poradą współaresztantów, udał się do oficera imigracyjnego i tam uzyskał zgodę na wypuszczenie go na wolność, jeśli ktoś posiadający stały pobyt w Kanadzie wpłaci za niego kaucję w kwocie dwóch tysięcy dolarów. Niska kwota, a więc wydawało się, że sprawa zostanie szybko załatwiona.
Ale po godzinie Marcin dostał rutynowe pismo informujące go, że na drugi dzień ma rozprawę imigracyjną. Zadzwonił więc do doradcy wynajętego przez żonę i ten powiedział, że za sześćsetdolarowym wynagrodzeniem stawi się na następny dzień na tę rozprawę. Na drugi dzień żona Marcina, za poradą doradcy imigracyjnego, nie stawiła się w areszcie, aby wpłacić kaucję. Stawił się doradca i czekał kilka godzin. Kiedy zaczął się domagać widzenia z adjudicatorem, to dowiedział się od niego, że sprawa nie będzie rozpatrywana, bo nawet nie ma on akt Marcina, bo wszak dzień wcześniej została podjęta decyzja przez oficera imigracyjnego o wypuszczeniu go na wolność.
Informacja ta została przekazana Marcinowi nie przez doradcę, lecz przez jednego ze strażników. Marcin zadzwonił natychmiast do żony, ta przybyła do aresztu, wpłaciła kaucję i Marcin był już wolny. Działo się to wbrew doradztwu pana "doradcy".
Nie wiadomo, czy żona Marcina za tę dezinformację i działanie na szkodę swojego męża uiściła uzgodnioną gażę panu doradcy imigracyjnemu.
Półtoradniowy pobyt Marcina w areszcie wydłużył się o pół dnia tylko z powodu głupoty, niewiedzy lub celowego działania "doradcy imigracyjnego".
Aleksander Łoś