Wybrał Kanadę. Wylądował tu pewnego dnia na zaproszenie znajomego, który pomógł Arturowi znaleźć pierwszą pracę. Później już ten obrotny młody człowiek dawał sobie radę sam, mimo braku znajomości języka angielskiego. Po dwóch miesiącach doleciała do niego żona z czteroletnią córeczką. Artur najpierw skazany był na pracę wśród polskich imigrantów, ale zraził się do rodaków jako pracodawców. Po roku udało mu się znaleźć pracodawcę z rodowodem kanadyjskim. Artur wyspecjalizował się w kładzeniu podłóg. Szło mu coraz lepiej. Postanowił zapuścić tutaj korzenie.
Z udziałem doradcy imigracyjnego złożył wraz z żoną wniosek o uznanie ich za uciekinierów. Już po kilku miesiącach zmienili mieszkanie na lepsze, powiadamiając urząd imigracyjny o nowym adresie zamieszkania. Kilkakrotnie byli wzywani na rozmowy do urzędu imigracyjnego, przy czym listy przychodziły już na nowy adres. Sprawa ciągnęła się prawie trzy lata.
Któregoś dnia Artur spokojnie, nie naruszając żadnych przepisów drogowych, jechał swoim samochodem wyładowanym towarem i narzędziami do kolejnego klienta, kiedy zajechał mu drogę radiowóz policyjny. Policjant poprosił Artura o dokumenty i odszedł do swojego radiowozu, a po powrocie oświadczył Arturowi, że go zabiera na komendę, bowiem jest on poszukiwany przez urząd imigracyjny. Potem Artur został z komendy policji zabrany do aresztu imigracyjnego. Zarzucono mu, że nie stawił się na wezwanie urzędu imigracyjnego i stąd policjant, jadąc za Arturem, znalazł w komputerze informację, że właściciel tego samochodu jest poszukiwany. A w liście tym, który został wysłany przez jakąś pomyłkę na stary adres, było wezwanie do opuszczenia przez niego i jego rodzinę Kanady, z uwagi na ostateczną odmowę przyznania mu statusu uciekiniera.
Z aresztu Artur wyszedł na wolność po wpłaceniu kaucji przez jego pracodawcę i dano mu kilka tygodni na spakowanie się i opuszczenie wraz z rodziną Kanady.
Stało się to w momencie, kiedy Arturowi zaczęło się wieść naprawdę dobrze, tak że jego żona nawet nie musiała pracować, zajmując się domem i córeczką, która mając już osiem lat, i uczęszczała do kanadyjskiej szkoły. Artur nie zamierzał w ogóle wracać do Polski. Szybko przygotowywał grunt do lądowania w Irlandii.
O podobnym pechu mogą mówić trzej inni panowie: dwaj Polacy i Słowak, zresztą mieszkający tuż przy granicy z Polską, z drugiej strony Tatr. Wszyscy trzej mieli po mniej więcej pięćdziesiąt lat. Dzieci im podorastały, żony postarzały, potracili prace i postanowili poszukać szczęścia w Kanadzie. Harowali w firmie prowadzonej przez polskiego imigranta. Układali chodniki i parkingi przy domach. Płace mieli marne, ale ważne, że przy braku znajomości języka angielskiego, w ogóle mieli jakąś pracę. Któregoś dnia jechali samochodem firmowym, przy czym samochód prowadził jeden z Polaków. Nie przekraczał żadnych przepisów drogowych, aż tu nagle zajechał mu drogę radiowóz policyjny, nakazując zatrzymanie się. Dwóch policjantów podeszło do samochodu i zażądało okazania dokumentów. Kierowca pokazał dowód własności i ubezpieczenia. Okazało się, że właściciel od dawna nie kontynuował płacenia ubezpieczenia, przez co straciło ono ważność. To było przyczyną zatrzymania tego samochodu. Policjanci sprawdzili na komputerze, że samochód ten nie jest ubezpieczony. Kierowca nadto nie miał kanadyjskiego prawa jazdy. Wszyscy trzej pechowcy zostali zawiezieni do urzędu imigracyjnego i osadzeni w areszcie. Po dwóch dniach zostali zwolnieni za kaucją, przy czym zostali zobowiązani do opuszczenia Kanady w ciągu miesiąca. Po trzech latach nielegalnego pobytu w Kanadzie, wracali do swoich miejsc zamieszkania z obawą, czy uda im się znaleźć jakąkolwiek pracę.
Około czterdziestoletni Ukrainiec jechał samochodem z kolegą, który miał stały pobyt w Kanadzie. Kolega został zatrzymany przez policjanta, który oświadczył, że przekroczył dozwoloną szybkość. Kierowca zaczął się kłócić z policjantem. Wówczas ten poprosił również pasażera o wylegitymowanie się. Poszedł z dokumentami do radiowozu i po powrocie wlepił kierowcy solidny mandat, a pasażera aresztował, z uwagi na jego nielegalny pobyt w Kanadzie. Gdyby nie głupota kolegi, to do sprawdzenia dokumentów pasażera by nie doszło. Problemem tego aresztanta było głównie to, do którego kraju zostanie on odesłany. Miał obywatelstwo Izraela.
Wyjechał z Ukrainy przed kilkoma laty wraz z żoną Rosjanką (która go później porzuciła dla bogatego Żyda już w Izraelu), której dziadek był Żydem i w oparciu o to w Izraelu uzyskał obywatelstwo. Ale za skarby świata nie chciał tam wracać. A Ukraina uznawała tylko jedno obywatelstwo. Tak więc z chwilą uzyskania obywatelstwa Izraela automatycznie tracił on obywatelstwo Ukrainy. Ale miał ciągle ważny paszport ukraiński. Przyleciał do Kanady LOT-em z Warszawy i posługując się tymi argumentami, uzyskał zgodę na odesłanie go na Ukrainę.
Bronił się przed powrotem do Izraela inny obywatel byłego Związku Sowieckiego, a który już zdołał żyć kilka lat w wolnym Azerbejdżanie. Ale mając żydowskie pochodzenie, uzyskał w Izraelu obywatelstwo tego kraju. Nie zdołał się jednak tam zaadaptować. Po dziesięciu latach pobytu w "ziemi obiecanej" przyleciał do Kanady. Tutaj pracował w firmie budowlanej. Robił wszystko za niskie wynagrodzenie. Wyglądem przypominał więźnia obozu koncentracyjnego. Po części był to wynik ciężkiej pracy i niehigienicznego trybu życia, a po części wynikiem nałogowego palenia papierosów i zażywania narkotyków. W areszcie, gdzie nie mógł palić, cierpiał z tego powodu, kaszlał tak, że pielęgniarka wysłała go na badanie płuc, z podejrzeniem, czy nie ma gruźlicy. Nawet został izolowany na kilka dni aż do uzyskania wyników z prześwietlenia.
Wpadł on podobnie jak pozostali pechowcy. Jechał z szefem z jednego miejsca pracy na drugie. Z dziurawego samochodu ciężarowego sypał się żwir, który spadał na maskę radiowozu. Policjant zatrzymał ten pojazd i sprawdził dokumenty kierowcy. Zapytał kierowcę, kim jest jego pasażer. Ten oświadczył, że to jego znajomy, którego podwozi. Policjantowi wydało się to podejrzane, bo pasażer ten był w roboczym, umorusanym ubraniu. Poprosił o jego dokumenty, których ten przy sobie nie miał. Kierowca podał dane swojego pasażera i policjant po pewnym czasie wrócił z wiadomością, że zatrzymuje go, bowiem przebywa na terenie Kanady nielegalnie. Przyleciał bowiem przed trzema laty jako turysta i nie kontaktował się w ogóle z urzędem imigracyjnym w sprawie uzyskania zgody na tak długi okres pobytu. W areszcie głównym zmartwieniem tego wycieńczonego mężczyzny było to, jak uniknąć odesłania do Izraela. Miał bowiem również paszport azerbejdżański, ale utracił on już ważność. Gotowy był nawet sam sobie kupić bilet lotniczy do Azerbejdżanu. Oficer imigracyjny powiedział mu jednak, że takie rozwiązanie jest zbyt skomplikowane i długotrwałe. Zaproponował mu, że na koszt kanadyjskiego podatnika zostanie odesłany do Izraela, a tam, nawet nie wychodząc z lotniska, może kupić sobie bilet lotniczy i odlecieć do Azerbejdżanu. Tak też się stało.
Wszyscy ci osobnicy uważali, że mieli pecha, że tak dobrze im się życie w Kanadzie układało i tak brutalnie zostało to przerwane przez zatrzymanie przez policję. Nie mieli w ogóle jakiegoś poczucia winy ze swojej strony, że żyli tu i pracowali nielegalnie. Mimo nieustabilizowanych warunków w jakich tutaj żyli, z żalem opuszczali Kanadę.
Aleksander Łoś