Ryszard urodził się w Niemczech. Ale już po roku ojciec stracił pracę, bo rozwiązano jego batalion wartowniczy. Otrzymał ofertę pracy w Belgii, w kopalni. Tam też się przenieśli. W Belgii zamieszkiwali trzy lata. Po tym ojciec Ryszarda skorzystał ze swoich praw kombatanta i przeniósł się wraz z rodziną do Kanady. Ale dopiero po siedmiu latach pobytu w Kanadzie rodzice Ryszarda uzyskali status stałych rezydentów. Byli ludźmi prostymi, nie znali języka angielskiego, długo nie podejmowali prób uzyskania pełnego obywatelstwa kanadyjskiego. Kiedy na to się zdecydowali, Ryszard był już dorosły, jego więc decyzja nie dotyczyła. Musiałby wystąpić z wnioskiem samodzielnie, ale tego wówczas nie zrobił. Miał status stałego rezydenta.
Ryszard pracował w firmie przewozowej swojego ojca. Z uwagi na mieszany związek jego rodziców i on obracał się wśród imigrantów polskich i niemieckich. Wybranką jego została córka niemieckich imigrantów. Ojciec jej mówił, że służył w Wehrmachcie, ale Ryszard podejrzewał, że było to raczej SS. Ale nie miał na to dowodów. Nie miał okazji sprawdzić, czy teść miał wytatuowany numer esesmański, bo nigdy nie zdejmował koszuli, nawet w największy upał. Po czterdziestu latach życia w Kanadzie zmarł, nieniepokojony przez nikogo.
Z początku życie Ryszarda układało się wzorowo. Urodziło mu się dwóch synów, kupił najpierw jedną, a później drugą ciężarówkę. Potem zamienił je na wielkie "traki". Kupił dom w pobliżu domu swoich rodziców niedaleko London w Ontario. To powolne wznoszenie się ku lepszemu było jednak dla Ryszarda za wolne. Najpierw zaczął dorabiać sobie przemytem w obie strony granicy. Po kilku latach nastąpiła wpadka, kiedy przewoził trefny towar ze Stanów. A że nakryli go Kanadyjczycy, więc tu został skazany. Odsiedział pół roku.
Po tym, kiedy ponownie zajął się firmą przewozową, w następstwie nagabywań żony, postanowił uzyskać obywatelstwo Kanady. Złożył odpowiedni wniosek i czekał. I jakież było jego rozczarowanie, kiedy uzyskał wiadomość negatywną. Przeszkodą była karalność. Musiał czekać, aż nastąpi wymazanie z karty karnej jego karalności. Ale Ryszard zakończenia okresu próbnego nie wytrzymał. Tym razem poszedł na całego. Z grupą kumpli dokonał napadu na bank z użyciem broni. Na nieszczęście, w czasie tego napadu postrzelony został jeden z pracowników banku, w następstwie czego zmarł. Łup był spory, ale nie tak duży, aby mógł pozwolić Ryszardowi na zupełne oderwanie się od korzeni, czyli wybycie gdzieś na Karaiby czy do Ameryki Południowej, gdzie by nie dosięgło go prawo cywilizowanego świata.
Po roku od napadu policja wpadła na ślad sprawców, zostali oni aresztowani i w ciągu pół roku skazani. Ryszard dostał 31 lat więzienia, z czego odsiedział 22 lata, bo wypuszczono go przedterminowo. Już w czasie odbywania przez niego kary więzienia władze kanadyjskie wszczęły postępowanie o deportowanie go do kraju jego urodzenia, czyli do Niemiec. Ale próba ta się nie udała. Z jednej strony, władze niemieckie nie kwapiły się z wydaniem Ryszardowi jakiegokolwiek dokumentu. Miał wprawdzie oryginalną metrykę urodzenia, ale nigdy nie otrzymał on w Niemczech jakiegokolwiek innego dokumentu, a w szczególności paszportu. Z drugiej strony, sędzia imigracyjny zgodził się z argumentacją adwokata Ryszarda, że poza pierwszymi czterema latami, nie miał on nic wspólnego z Republiką Federalną Niemiec.
Próbowano go nawet wysłać do Polski, bo doszukano się, że według prawa polskiego o pochodzeniu dziecka decyduje nie miejsce urodzenia, jak to jest w systemie anglosaskim (który jest akceptowany w Kanadzie), ale obywatelstwo rodziców (prawo krwi). Bo faktycznie, Ryszard, którego ojciec był Polakiem, w chwili urodzenia nabył automatycznie obywatelstwo polskie. Ale nie miał żadnego dokumentu polskiego. Na jakieś zapytania i monity w tej sprawie ówczesne polskie władze konsularne w Kanadzie nawet nie odpowiadały.
Żona Ryszarda była dzielną kobietą. Najpierw przy pomocy teścia, a później ze wsparciem dorastających synów kontynuowała prowadzenie firmy przewozowej. Nigdy nie opuściła Ryszarda. Miała mu wiele za złe, ale odwiedzała go w więzieniu, słała mu paczki i przyjęła ponownie do siebie, kiedy opuścił więzienie. Przez jakiś czas Ryszard dostosowywał się do warunków porządnego domu i uczciwie prowadzonej firmy. Ale nie na długo. Złapany został ponownie na przemycie i dostał do odsiadki kolejne dwa lata.
Po tym było kilka dłuższych lat przerwy i nastąpiła ostatnia wpadka. Tym razem Ryszard wpadł na uprawie marihuany. Jak twierdził, nastąpiło to na skutek donosu " kogoś życzliwego" z kręgu jego znajomych. Ryszard stracił dwieście tysięcy dolarów zainwestowane w ten biznes. Zyski miały być milionowe, ale wszystko skończyło się wraz z aresztowaniem Ryszarda przez policję na starej farmie, którą wynajął, zmodernizował i dostosował do nowej, bardziej opłacalnej produkcji.
Kiedy Ryszard zobaczył nadjeżdżające radiowozy Ontaryjskiej Prowincyjnej Policji, rzucił się do ucieczki. Jedyną otwartą dla niego drogą była droga wpław przez rzeczkę i bagno. Policjanci ściągnęli jednak posiłki i kiedy Ryszard wyszedł na polną drogę, nadjechały z dwóch stron dwa radiowozy. Rzucił się znowu do ucieczki w las. Ale z radiowozów wyskoczyli młodzi, szybcy policjanci i już po kilkudziesięciu metrach pogoni dopadli go.
Osadzony został w pobliskim areszcie. Tam ktoś się nad nim zlitował i dał mu jakieś suche ciuchy. Jego mokre ubranie zostało zapakowane do worka. Wędrowało ono za nim z jednego więzienia do drugiego. Kiedy ostatecznie zostało wyjęte, to okropnie cuchnęło. Tak że Ryszard udał się do swojego miejsca zamieszkania w podarowanych mu łachmanach.
Jak to się stało, że został zwolniony? Otóż nie opuściła go w potrzebie żona. Wynajęty adwokat najpierw uzyskał zwolnienie go za kaucją w sprawie karnej. Groziło mu wprawdzie kilka lat więzienia, ale zwykle sędziowie ograniczali się, przy dobrej argumentacji obrońców, do kilku miesięcy więzienia. Ta walka z uprawą i handlem narkotykami odbywa się w Kanadzie jakby na niby. Zyski z tego procederu ciągnie tak szeroka grupa ludzi, w tym bardzo wpływowych, że efekt tej walki jest znikomy. Ryszard na tym skorzystał. Sprawę jego potraktowano jako mniej groźną, stąd wyjście za kaucją.
Ale pojawiła się druga przeszkoda. Otóż nigdy nie zakończono jego sprawy imigracyjnej. Ciągle w dokumentach i komputerze figurował jako osoba przeznaczona do deportacji do Niemiec. Bo gdyby Ryszard był obywatelem Kanady, nie byłoby mowy o jakiejkolwiek deportacji. Ale jako landed immigrant mógł być deportowany do kraju swojego urodzenia.
I to po pięćdziesięciu czterech latach pobytu w Kanadzie. Ale chyba władze imigracyjne miały świadomość, że ta ponowna próba jego deportacji może okazać się bezowocna, jak ta sprzed kilkunastu lat. Na wszelki wypadek jednak wyznaczono niedużą kaucję, którą wpłaciła żona Ryszarda, i został on przetransportowany z aresztu więziennego do aresztu imigracyjnego, gdzie podpisano dokumenty pozwalające mu na wyjście na wolność.
Zaistniał jednak jeszcze jeden problem. Ryszard nie miał przy sobie ani grosza. A musiał dostać się do London. Oficer imigracyjny dał mu żeton na autobus i metro w Toronto. Pozwolił też mu zadzwonić. Ryszard zadzwonił do kolegi, aby ten wysłał mu za pośrednictwem Western Union (na hasło) 65 dolarów, za które mógłby kupić bilet autobusowy do swojego miejsca zamieszkania. Tak też się stało.
Ten 58-letni mężczyzna, przystojny, świetnie się trzymający, mówiący płynnie po angielsku, formalnie współwłaściciel dobrze prosperującej firmy, wracał jak nędzarz z bagażem czekającego go kolejnego procesu sądowego i co najmniej kilku miesięcy do odsiadki. Nadto jego proces deportacyjny ciągle się toczył.
Aleksander Łoś