Mieszkał tam od lat jego starszy brat, który wyjechał z Polski w końcówce lat osiemdziesiątych i jeszcze "załapał" się na okres łatwego akceptowania przez władze kanadyjskie imigrantów z Polski. Tutaj brat się ożenił z imigrantką z Polski, miał dzieci, pracę, dom. Normalka.
Marcin został serdecznie przyjęty przez brata i jego rodzinę. Brat załatwił mu szybko pracę w firmie remontowo-budowlanej, w której sam pracował.
Rekomendacja brata wystarczyła. Szef nie pytał o żadne papiery. Brat przyuczył Marcina do pracy w tej firmie, był też jego tłumaczem. Wizę turystyczną udało się przedłużyć Marcinowi do sześciu miesięcy. Po tym nic się nie działo. Ani Marcin, ani jego brat nie podjęli przez ponad rok jakichkolwiek kroków zalegalizowania jego pobytu w Kanadzie. Nie było też mowy o jego powrocie do Polski. Marcin mieszkał w suterenie w domu brata, która miała odrębne wejście. Płacił za to umówioną kwotę, wysyłał też systematycznie pewne kwoty na utrzymanie dzieci na ręce ich matki.
Pewnego dnia rozeszła się pogłoska, że władze imigracyjne uaktywniają się w zakresie wyłapywania nielegalnych imigrantów, szczególnie pracujących w budownictwie. W kilku firmach urządzono łapanki, były aresztowania i deportacje. Marcin przestraszył się. Zaczęły się konsultacje rodzinne. Brat Marcina powiedział, że skonsultuje się z adwokatem polskiego pochodzenia. Faktycznie umówił się na spotkanie. Po powrocie oświadczył, że otrzymał propozycję szybkiego i pewnego zalegalizowania pobytu Marcina w Kanadzie. Adwokat zażądał za to trzydzieści tysięcy dolarów. Dawał pełne gwarancje. Żądał połowy kwoty na początek i połowy później, ale jeszcze przed zakończeniem całej sprawy. Marcin zdecydował się na ten krok. Miał uzbierane dziesięć tysięcy. Pięć pożyczył od brata i udał się z nim na kolejną wizytę do adwokata.
Zostali przyjęci bardzo życzliwie. Pieniądze w gotówce adwokat odebrał od nich i z kolei przez mniej więcej pół godziny zapisywał informacje o Marcinie. Wziął też jego polski paszport. Po tym powiedział, że za kilka dni poinformuje braci o dalszych krokach. Faktycznie, po kilku dniach adwokat zadzwonił i powiedział, aby Marcin stawił się następnego dnia w urzędzie imigracyjnym u pani, której nazwisko i imię podał. Podał też dokładną godzinę tego spotkania (była to pora lunchu), nakazując, aby Marcin zgłosił się dokładnie w tym czasie.
Tak też się stało. Marcin przyszedł z bratem do urzędu, zgłosili się do jedynej pani, jaka stała przy okienku. Kiedy podali nazwisko osoby, z którą mają się spotkać, pani ta oświadczyła, że to jest właśnie ona. Wszystko zostało załatwione na stojąco. Pani ta pytała Marcina, on już trochę rozumiał po angielsku, a w kwestiach wątpliwych pomagał mu brat. Pani ta pisała coś na komputerze. Po mniej więcej pół godzinie powiedziała, że resztę mają załatwić u adwokata.
Po kilku dniach adwokat zadzwonił, prosząc Marcina o przybycie z drugą połową umówionej stawki. Brat pożyczył Marcinowi tę kwotę. Kiedy Marcin stawił się w biurze adwokata, ten poprosił najpierw o pieniądze, a kiedy je odebrał i przeliczył, wręczył Marcinowi jego polski paszport, w którym była wpięta wiza landed immigrant. Pobyt Marcina w Kanadzie został zalegalizowany. Żył on w błogim spokoju aż do dnia, w którym do jego mieszkania w suterenie zapukało dwóch policjantów, którzy po ustaleniu danych Marcina oświadczyli mu, że zatrzymują go wobec prowadzenia sprawy o fałszowanie dokumentów imigracyjnych. Tak znalazł się w areszcie. Twierdził, że szkoda mu tej pani z urzędu imigracyjnego, która przez niego będzie miała teraz kłopoty.
A oto druga wersja opowiedziana przez Marcina drugiemu rodakowi. Marcin urodził się na Pomorzu Zachodnim w rodzinie przesiedleńców ze wschodnich rubieży Polski, które zostały zagrabione po drugiej wojnie światowej przez Związek Sowiecki. Rodzice byli rolnikami. Marcin miał tylko jednego starszego brata, który zaangażowany był w działalność "Solidarności", został internowany i wydalony z Polski. Brat osiedlił się w Kanadzie, która przyjęła go jako uciekiniera politycznego.
Marcin skończył technikum ogrodnicze i pracował wraz z rodzicami, którzy uprawiali warzywa. Wiodło im się nieźle. Ale Marcin miał ciągle kłopoty z władzami. Najpierw był ciągle nagabywany przez milicjantów co do brata, a później tak znienawidził władze, że nawet po zmianach ustrojowych wpadał ciągle w konflikt z, już teraz, policjantami. Kończyło się to mandatami, kolegium i skazaniami na grzywny przez sąd. Głównie dotyczyło to nieprawidłowej jazdy samochodem, w tym pod wpływem alkoholu.
W końcu Marcin miał tego już dość. Postanowił "zmienić klimat". Napisał do brata, że już dłużej w Polsce nie może wytrzymać i aby brat mu pomógł osiedlić się w Kanadzie. Brat go zaprosił do Kanady.
Brat żył samotnie w jednosypialniowym, wynajmowanym apartamencie. Przyjął Marcina po bratersku. Załatwił mu pracę "u znajomego Włocha", gdzie pracowało przy pracach remontowo-budowlanych kilku Polaków. To oni byli "przewodnikami" Marcina, bo brat pracował jako kierowca i najczęściej nie było go w domu. Brat był "legalistą". Kiedy kończyła się Marcinowi wiza turystyczna, brat zabrał go do adwokata, który po zrobieniu wywiadu z Marcinem postanowił załatwić legalizację jego pobytu w Kanadzie. Takich spotkań z tym adwokatem było kilka, coś on wypełniał, coś jakoby wysyłał do odpowiednich urzędów. Trwało to rok. Marcin zapłacił adwokatowi na jego żądanie trzynaście tysięcy dolarów. Adwokat musiał coś wysyłać do urzędu imigracyjnego, bo Marcin po dwóch latach i jednej wizycie w urzędzie imigracyjnym otrzymał decyzję odmową co do prawa stałego pobytu w Kanadzie.
Marcin, a w zasadzie jego brat, zrezygnował z usług tego adwokata. Udali się obaj do agentki imigracyjnej, która ogłaszała się w polskojęzycznej prasie. Ona zajmowała się sprawą Marcina przez rok. Pobrała łącznie osiem tysięcy i nic nie załatwiła. Marcin dostał koleją decyzję negatywną z urzędu imigracyjnego.
Nastąpiła kolejna zmiana pełnomocnika. Ponownie wybrano adwokata, ale bez związków etnicznych. Pochodził on z rodziny już od pokoleń osiadłej w Kanadzie. Zajmował się sprawą Marcina od roku i pobrał już od niego dziewięć tysięcy dolarów. Większość tych pieniędzy były to pożyczki od brata. Tym razem miało być wszystko na właściwej drodze.
W międzyczasie brat Marcina, zarabiający dobrze jako kierowca na trasie do Stanów, kupił połówkę domu. Ciągle był w trasie. Faktycznie z domu tego bardziej korzystał Marcin. Pokój w suterenie brat wynajął jakiemuś osobnikowi. Któregoś dnia do drzwi domu ktoś zastukał. Marcin był w domu. Policjanci zapytali, kto jest właścicielem samochodu, który stoi na parkingu przed domem. Stał tam samochód Marcina, więc ten odpowiedział, że jego. Policjanci zapytali o jego dane. Kiedy im je podał, to oświadczyli, że ich okłamuje, i nakazali, aby okazał im wszystkie swoje dokumenty. Marcin im okazał, a z kolei sami policjanci zaczęli grzebać w jego teczce z dokumentami. Oświadczyli Marcinowi, że ma on fałszywe dokumenty, a nadto ma nakaz opuszczenia Kanady.
Później okazało się, że policjanci chcieli zatrzymać lokatora, którego samochód stał również na parkingu. Po numerach rejestracyjnych ustalili, że to on przebywa w Kanadzie nielegalnie, bo wydano w stosunku do niego nakaz deportacji. Lokatora akurat nie było w domu. Aresztowany został po kilku godzinach przez dwóch oficerów imigracyjnych.
Po dobie pobytu, Marcin został wypuszczony z aresztu po wpłaceniu przez brata trzytysięcznej kaucji. Na drugi dzień obaj jego rodacy, którzy w areszcie pozostali, zaczęli wspominać o bardziej szczęśliwym rodaku, który wyszedł tak szybko z aresztu. Wzajemnie opowiedzieli sobie dwie wersje losów rodaka, usłyszane, każdy z osobna, od niego samego. Przecież nie zawodziła ich pamięć. Słyszeli to wszystko dzień wcześniej.
Która z historii była prawdziwa? Dlaczego opowiedział on każdemu z nich tak różne historie?
Aleksander Łoś