Luba wyszła za mąż za syna sąsiadów, również Żydów, kiedy miała 18 lat. Ślub się odbył z elementami tradycji żydowskiej, chociaż walczący komunizm wyprał i tych zatwardziałych wyznawców swojej religii z części ich wierzeń i zwyczajów. Był to związek zaaranżowany przez rodziców Luby. Ona poddała się ich woli i przyjęła "zruszczone" nazwisko męża. Wielkiej miłości w tym związku nie było, choć przeżyła z mężem prawie czterdzieści lat. Doczekali się tylko jednej córki, którą wychowali przykładnie i którą też wydali za mąż za Żyda, ale już zupełnego ateistę. Obydwoje skończyli medycynę i pracowali w Gruzji w swoich zawodach. Też mieli jedną córeczkę, ale Luba swojej wnuczki nie widziała od dziesięciu lat.
Kiedy nastąpiły zmiany ustrojowe, rozpadł się Związek Sowiecki, Gruzja uzyskała samodzielność, Luba wraz z mężem postanowili przenieść się do ziemi praojców, czyli Izraela. Obydwoje byli już emerytami w Gruzji, mieli po mniej więcej sześćdziesiąt lat, ale postanowili wyrwać się z tkwiącego w biedzie kraju. Zdążali do Ziemi Obiecanej. Ta przyjęła ich gościnnie. Pierwszy rok na zasiłku rządowym był prawie sielanką, ale już po tym "zaczęły się schody". Trzeba było samemu zadbać o utrzymanie. Fundusze przywiezione z Gruzji szybko się wyczerpywały. Wiek obojga dysklasyfikował ich jako potencjalnych pracowników.
Mąż Luby, o kilka lat starszy od niej i schorowany, zmarł i został pochowany w Ziemi Świętej. Luba postanowiła udać się do nowej "ziemi obiecanej", czyli do Stanów Zjednoczonych. Znalazła jakieś koneksje i znajomości i udało się jej tam dotrzeć jako turystce. Oczywiście, zamiarem jej było stałe pozostanie w tym kraju. Tam też zaczęła swoją małą karierę. Mimo niskiego wzrostu i ponad sześćdziesięciu lat, była ona osobą sprawną fizycznie. Najpierw przy pośrednictwie znajomych, a później już samodzielnie, zaczęła wyszukiwać starsze od siebie i zwykle schorowane osoby, którym za odpłatnością pomagała. Były to osoby głównie żydowskiego pochodzenia. Wprawdzie wynagrodzenie było nie za wysokie, ale wystarczało Lubie na przeżycie.
Pobyt Luby w Stanach trwał dwa lata. Ten okres pozwolił jej się zorientować, że na stały pobyt w tym kraju nie ma szans i że jest tuż obok jeszcze lepsze dla niej miejsce na ziemi. Wieści te uzyskała nie tylko w Stanach, ale również od znajomej, jeszcze z Gruzji, która zamieszkiwała na stałe w Kanadzie. Odwiedziła ona Lubę w Chicago i za opłatą dwóch tysięcy dolarów przewiozła ją do Toronto. Nie były w ogóle kontrolowane na granicy. Ale gdyby miało to nastąpić, to znajoma Luby miała "grać głupa" i twierdzić, że nie wiedziała, że Luba nie ma wizy kanadyjskiej. Ale wszystko poszło sprawnie. Znajoma przenocowała Lubę kilka dni i znalazła jej pokój w domu, w całości wynajmowanym przez właściciela nowym imigrantom.
Znajoma dała też Lubie pierwszy kontakt ze starszą osobą potrzebującą pomocy. Luba została zaangażowana. Pani ta, Żydówka, pomogła Lubie w zrobieniu pierwszych kroków zmierzających do zalegalizowania jej pobytu w Kanadzie. Przy pomocy agentki imigracyjnej wypełniła wniosek o przyznanie jej statusu uciekinierki politycznej. W następstwie tego Luba dostała ubezpieczenie zdrowotne i zgodę na pracę. Miała wówczas już prawie 65 lat. Udała się więc do biura socjalnego gdzie, po wypełnieniu wniosku z udziałem przydzielonej jej tłumaczki, uzyskała zapomogę socjalną. Było to kilkaset dolarów miesięcznie. Co roku Luba musiała ponawiać ten wniosek, ale bez problemu, bo była coraz starsza, zapomogę jej przyznawano.
Luba nadto coraz lepiej usadawiała się w środowisku osób potrzebujących jej usług. Niektóre z tych osób były w jej wieku, ale były to głównie panie schorowane. Luba mogła już przebierać wśród swoich pracodawców. Nie przyjmowała pracy u osób obłożnie chorych, przy których trzeba by było wykonywać nadmiar prac fizycznych. Zwykle miała 2 – 3 pracodawczynie. Mogła sobie pozwolić na zmianę pokoju, w tym samym budynku, w którym mieszkała od początku, ale "awansowała" z sutereny na parter. Był to pokój z małą kuchenką, łazienką, osobnym wejściem. Luba płaciła za ten pokój 500 dolarów miesięcznie. Luba w sposób naturalny doskonaliła znajomość angielskiego. Ale w codziennej pracy nie było to jej potrzebne. Bo klientkami były głównie Żydówki mówiące dobrze po rosyjsku, czyli w języku, którym Luba i jej rodzina posługiwali się na co dzień. Ta sielanka trwała cztery lata. Kiedy wniosek Luby o pobyt stały w Kanadzie został oddalony przez władze kanadyjskie, złożyła odwołanie. To dało jej spokój na dalsze dwa lata. Ale po tym otrzymała pismo żądające stawienia się w urzędzie imigracyjnym. Udała się tam i usłyszała, że w ciągu dwóch miesięcy ma się spakować i opuścić Kanadę. Po dwóch tygodniach otrzymała nawet oficjalne pismo, w którym podano konkretną, nieprzekraczalną datę opuszczenia Kanady. Widać było, że z uwagi na wiek Luby, władze imigracyjne nie chciały zastosować środka bardziej drastycznego, czyli aresztować jej.
Luba jednak nie opuściła Kanady w wyznaczonym jej terminie. W trzy miesiące po tej dacie do jej mieszkania, w godzinach wieczornych, przybyły dwie urzędniczki imigracyjne, które ją zatrzymały i przewiozły do aresztu imigracyjnego. Tutaj Luba w zależności od swoich potrzeb albo rozumiała, co do niej mówią po angielsku, albo wzruszała ramionami, wskazując, że nic nie rozumie z tego, co się od niej żąda.
Okazało się, że Luba przed władzami kanadyjskimi zataiła, że przebywała w Izraelu i że ma obywatelstwo tego kraju. Składając wniosek o pobyt stały, w porozumieniu z agentką, doszła do wniosku, że lepszym rozwiązaniem będzie twierdzenie, że jest tylko i wyłącznie obywatelką Gruzji, i z uwagi na swoje żydowskie pochodzenie, niezwykle dyskryminowaną w kraju swojego urodzenia.
Luba, kiedy była na ostatecznej rozmowie w urzędzie imigracyjnym, powiedziała, że zagubiła gdzieś paszport gruziński. Myślała, że to opóźni jej wydalenie z Kanady. Tak też się stało, ale nie na długo, bo biuro imigracyjne wystarało się dla niej w ambasadzie Gruzji "travel document", czyli zezwolenie na jednokrotne przekroczenie granicy tego kraju. Dokument ten miał jednak miesięczny okres ważności. Kiedy Luba przebywała w areszcie, władze imigracyjne ponownie zwróciły się do ambasady Gruzji o wydanie takiego dokumentu.
Luba ciągle liczyła na to, że uda się jej wyjść z aresztu. Nie miała jednak nikogo, kto by złożył za nią kaucję. Zresztą nawet gdyby miała taką osobę, to władze imigracyjne były już zdeterminowane zakończyć tę "starą", bo trwającą od ponad pięciu lat sprawę.
Luba martwiła się, jak zabierze się ze zgromadzonym majątkiem. Bo oprócz wynagrodzenia, Luba brała od swoich pracodawczyń ofiarowane jej ubrania i różne rzeczy domowego użytku. Pokój jej wyglądał jak magazyn. Luba nigdy nie wpuszczała nikogo do niego pod swoją nieobecność. Tym razem musiała jednak to zrobić. Przekazała klucz jedynej zaufanej osobie, tej, która ją przemyciła przed laty do Kanady. Ta trzykrotnie, kierując się wskazówkami Luby, przywoziła jej rzeczy. W areszcie wywoływało to niechęć, bo Luba godzinami przebierała te rzeczy i sortowała, co ma zabrać ze sobą. Kiedy walizki stawiano na wagę, ciągle były zbyt ciężkie. Część rzeczy Luba przekazała ponownie znajomej, ale część do końca trzymała w depozycie aresztu, licząc na to, że pozwolą jej zabrać coś jeszcze z jej dorobku. Tak się jednak nie stało.
W końcu nadszedł dzień deportacji. Luba odzyskała wszystko z depozytu, w tym 25 000 dolarów w gotówce. Ta 69-letnia, malutka kobieta wywoziła do kraju swojego urodzenia – Gruzji, swój "wdowi grosz", przy czym na pytanie urzędniczki imigracyjnej, skąd posiada tak dużo pieniędzy, szczerze wyznała: żyłam przez sześć lat w Kanadzie i odłożyłam to z zapomóg socjalnych.
Aleksander Łoś