Mój sąsiad z Polski pojechał na kontrakt do Szwajcarii. Któregoś dnia, po wypiciu kilku głębszych z dwoma kolegami, wybrał się do pobliskiego lasu zbierać grzyby. Nazbierane grzyby, rozpoznane przez nich jako "kanie", przyrządzili i zjedli. Już po kilku godzinach doznali halucynacji i poczuli oznaki zatrucia, bo, choć znali się na grzybach, to jednak wypity alkohol widocznie przyćmił im trochę wzrok i nazbierane grzyby były jedną z odmian muchomorów. Wszyscy znaleźli się w szpitalu. Koledzy mojego znajomego, którzy zjedli mniej grzybów, odzyskali zdrowie dość szybko, a on został uratowany tylko dzięki operacji mózgu, którą wykonał jeden z najlepszych specjalistów na świecie w tej dziedzinie w klinice w Zurychu.
Marek też był grzybiarzem. Urodził się i mieszkał przez wiele lat w pobliżu Warszawy. Lasy były w pobliżu i od najmłodszych lat chodził najpierw z dorosłymi, a później sam, zbierać grzyby. Nawet kiedy zamieszkał wraz z rodziną w Warszawie, w mieszkaniu odziedziczonym po zmarłej ciotce, nie zrezygnował ze swojego hobby. Półki w piwnicy były zapełnione marynatami z grzybami. W suchym miejscu zawsze wisiał pękaty woreczek z ususzonymi grzybami.
Kiedy siostra Marka wyjechała na stałe do Kanady, suszone grzyby były systematycznie jej przesyłane przez brata grzybiarza. On sam był z zawodu posadzkarzem. Kładł kafelki na podłogach i na ścianach. Najpierw w państwowym przedsiębiorstwie budowlanym, a po zmianach ustrojowych, kiedy firma upadła, u prywatnego właściciela tej firmy, który kupił ją za grosze.
Dzieci dorastały, starszy syn poszedł na studia, młodsza córka uczyła się jeszcze w liceum. Przestrzeni w małym mieszkaniu po ciotce nie przybywało i nawet za dwie pensje: żony i jego, Marek nie widział możliwości poszerzenia metrażu mieszkalnego dla swojej rodziny, nie mówiąc już o pomocy w uzyskaniu przez dzieci samodzielnych mieszkań w Warszawie. Ceny poszły w górę tak gwałtownie, że tylko pracujący za granicą i kombinatorzy mieli możliwości zakupu mieszkań w stolicy.
Siostra Marka, która uzyskała już obywatelstwo kanadyjskie, zapraszała go wielokrotnie do odwiedzenia jej w Toronto. Sama przylatywała co dwa lata do Polski i część urlopu spędzała w ciasnym mieszkaniu Marka i jego rodziny. W takich sytuacjach syn Marka spał na rozkładanym materacu w kuchni. Siostra zapewniała, że ze swoim zawodem Marek z łatwością znajdzie pracę w Toronto, i obiecała pomóc.
Marek zwlekał, ale został postawiony pewnego dnia w sytuacji bez wyjścia. Prywatna firma, w której pracował, splajtowała. Nie miała zamówień.
Budownictwo "siadło". Z samych zamówień od prywatnych zleceniodawców nie dało się wyżyć. Marek postanowił skorzystać więc z zaproszenia siostry.
Bez problemu uzyskał wizę kanadyjską, choć w jego obecności wielu odchodziło z kwitkiem. Dostał wizę turystyczną na trzy miesiące.
Kiedy wylądował na lotnisku w Toronto, przywitała go siostra z drugim mężem (z pierwszym się rozeszła) i Marek zamieszkał w suterenie ich ładnego domu, położonego na przedmieściach Toronto. Faktycznie, mąż siostry, pochodzący z rodziny ukraińskiej, ale już urodzony w Kanadzie, załatwił Markowi pracę w firmie kafelkarskiej, której właścicielem był imigrant z Ukrainy. W firmie tej pracowali wyłącznie emigranci z Ukrainy mówiący po rosyjsku i Rosjanie. Przy nich, jak mówił Marek, zamiast nauczyć się przez kilka lat pobytu w Kanadzie angielskiego, nauczył się rosyjskiego.
Kiedy minął okres ważności wizy, pobyt Marka w Kanadzie stał się nielegalny. Nic jednak nie zakłócało jego życia w Kanadzie i pracy, która faktycznie dawała mu możliwość utrzymania się i posyłania pieniędzy do żony. Marek wyprowadził się od siostry, aby nie być dla niej ciężarem, ale również dlatego, że nowe mieszkanie, a w zasadzie pokój w suterenie, był w pobliżu miejsca, gdzie ówcześnie wykonywał większość prac. Później jeszcze kilkakrotnie zmieniał mieszkanie, aby nie mieć zbyt długich dojazdów do pracy. Korzystał z transportu publicznego lub podrzucał go do pracy i odwoził któryś z kolegów, któremu było po drodze.
Po roku siostra Marka, z którą miał stały kontakt i systematycznie ją odwiedzał, poradziła mu, aby spróbował zalegalizować swój pobyt w Kanadzie, co pozwoliłoby mu z kolei ściągnąć do siebie rodzinę. Marek udał się do polskojęzycznego agenta imigracyjnego. Ten wypełnił jakieś dokumenty i po pobraniu stosownej opłaty udał się do urzędu imigracyjnego, aby zorientować się w szansach na uzyskanie stałego pobytu w Kanadzie jego klienta.
Trafił na urzędnika imigracyjnego polskiego pochodzenia, który po zapoznaniu się z dokumentami wprost powiedział, że nie widzi jakichkolwiek szans na uzyskanie przez Marka stałego pobytu w Kanadzie i że jeśli się pojawi w urzędzie imigracyjnym, to zostanie natychmiast aresztowany i odesłany do Polski. Nie było to powiedziane w formie groźby, lecz raczej dobrej rady i urzędnik ten, zwracając agentowi wniosek, jak się później okazało, w ogóle nie odnotował tego spotkania w komputerze. To pozwoliło Markowi na dalsze spokojne cztery lata pobytu w Kanadzie. Wprawdzie figurował on jako osobnik, który przybył, ale nie wybył w odpowiednim czasie, ale nie było to takie pewne, więc nikt się tym przypadkiem specjalnie nie zajmował.
W piątym roku pobytu w Kanadzie Marek, około 55-letni mężczyzna o średniej budowie ciała, postanowił zmienić pracę na lżejszą. Pięcioletnie kładzenie kafelków odbiło się na jego zdrowiu. Nadto tęsknił nie tylko za rodziną, ale i za naturą. Dostał pracę w pieczarkarni w odległym o kilkadziesiąt kilometrów od Toronto mieście. Tam też zamieszkał. Ścinając rosnące szybko pieczarki, dorodne, ale jednak sztucznie pędzone i jednorodzajowe grzyby, zatęsknił za zbieraniem grzybów leśnych, o pięknych, soczystych kolorach: prawdziwków, podgrzybków czy kozaków. Był akurat przełom sierpnia i września, a więc rozpoczynał się sezon grzybowy. Po pracy udał się w pobliże farmy, na której mieszkał i pracował. Nie było w najbliższym sąsiedztwie dużych kompleksów leśnych, lecz małe zagajniki rosnące wokół domów mieszkalnych. Chodził więc wokół tych domów, wywołując czasami ujadanie psów.
Widocznie któryś z mieszkańców tych domów uznał za niestosowne, że ktoś kręci się wokół jego posesji i przebywa bez pozwolenia na jego prywatnym terenie. Zadzwonił na policję. Kiedy Marek wyszedł na drogę po "przeczesaniu" kolejnego zagajnika natknął się na samochód policyjny, z którego wysiadło dwóch rosłych policjantów. Zapytali Marka o jego dane osobowe. Rozumiał na tyle, co do niego się mówi, że podał prawidłowo swoje dane i adres zamieszkania. Po chwili jeden z policjantów, który udał się do radiowozu, wrócił i oświadczył Markowi, że przebywa nielegalnie w Kanadzie. Ten nie zaprzeczył. Został skuty w kajdanki, zabrany do aresztu policyjnego, a stamtąd na drugi dzień został przewieziony do aresztu imigracyjnego.
Na pierwszą rozprawę imigracyjną nie przyszła się siostra Marka, bo przebywała wraz z mężem na urlopie za granicą. Po tygodniu stawiła się na rozprawę. Marek, z udziałem tłumacza, oświadczył, że godzi się na powrót do Polski, ale chciałby sam kupić bilet lotniczy i po dwóch tygodniach, po załatwieniu wszystkich spraw w Kanadzie, wrócić do rodziny. Sędzia zgodził się na to, wyznaczając kaucję, którą uiściła siostra Marka, i po kilku godzinach został zwolniony z aresztu.
Miał szczęście, że nie był odnotowany w dokumentach imigracyjnych jako uciążliwy, ukrywający się przed deportacją osobnik. Wydano wobec niego więc jedynie nakaz wydalenia z Kanady, co zamykało mu prawo powrotu przez rok. Marek, który tęsknił za żoną i dziećmi (syn ukończył studia i się usamodzielnił, a córka kończyła studia), miał jednak nadzieję, że będzie mógł tu jeszcze powrócić, bo czuł się w Kanadzie dobrze. Teraz, po pięciu latach, to Polska była dla niego niewiadomą. Szczególnie w zakresie możliwości zarobkowych, z czym on, nie znając angielskiego, nie miał żadnego problemu w Kanadzie.
Aleksander Łoś