Już poród Kazika wskazywał, że mogą wystąpić w jego życiu problemy. Z jakichś przyczyn jego główka po porodzie wyglądała jak piłka do rugby. Później trochę się zaokrągliła, ale ciągle czaszka była nieproporcjonalnie wydłużona. Zakończył wykształcenie na szkole podstawowej i jednej klasie szkoły zawodowej. Nie miał głowy do nauki. Rodzice jego, wiejska biedota, nie gonili go specjalnie do nauki. Nawet na ich małym gospodarstwie coś było ciągle do zrobienia.
Kazik najmował się też do różnych prac u bliższych i dalszych sąsiadów. Miał smykałkę do różnego rodzaju napraw. Zwykle, oprócz jakiegoś grosza lub zapłaty w naturze (ziemniaki, mięso, itp.), był częstowany alkoholem; najczęściej samogonem pędzonym w prawie każdym gospodarstwie we wsi, w której mieszkał.
Mogło to się skończyć młodzieńczym alkoholizmem, ale Kazik został wcielony do wojska. Wprawdzie tam też się piło, ale już nie tak często, bo trochę dyscypliny w wojsku musiało być. Akurat w batalionie, w którym służył Kazik, tak zwanym batalionie roboczym, ta dyscyplina była przestrzegana najmniej. Nawet oficerowie tam służący byli dość często przyłapywani na pełnieniu służby w stanie nietrzeźwym. Był to dla nich jakby batalion karny, w którym z trudem się awansowało.
Po wyjściu z wojska Kazik szybko zakręcił się wokół Marysi i już wkrótce jej rodzice musieli zgodzić się na ślub. Ich córka była w ciąży. Powiedziała o tym rodzicom, kiedy ciążę już było widać. Powiedziała, że ojcem dziecka jest Kazik. Mimo że miał on nie najlepszą opinię, to jednak według rodziców Marysi było lepiej, aby była ona mężatką, kiedy urodzi dziecko. Myśleli też, że oboje młodzi się ustatkują, kiedy założą rodzinę. Dodatkowym argumentem było to, że Marysia już miała córeczkę, co do której nie ustalono oficjalnie ojcostwa. Tak więc trudno by było znaleźć dla niej męża.
Po szybkim ślubie Kazik zamieszkał u teściów. Mieli oni jeszcze troje starszych dzieci: dwóch synów i córkę, ale uczyli się oni w pobliskich szkołach i nie mogli za bardzo pomagać w gospodarstwie. Później pozostałe dzieci się wyprowadziły do miast, na swoje, założyły swoje rodziny, a po zniesieniu stanu wojennego w Polsce, wszyscy troje wyjechali najpierw do Austrii, a po kilkumiesięcznym pobycie w obozach dla azylantów, wylecieli na stałe do Kanady.
Kazikowi i Marysi rodziły się dzieci mniej więcej w odstępach co dwa lata. Najpierw, przy pomocy teściów, jakoś dało się żyć. Później zmarli rodzice Kazika i odziedziczył on po nich małe gospodarstwo. Oboje z Marysią chcieli być na swoim. Przenieśli się więc na to gospodarstwo, które było w tej samej wsi co gospodarstwo teściów, ale na drugim końcu. Wraz z tą przeprowadzką Kazik i Marysia pozbyli się najstarszego syna. Miał on wówczas osiem lat. Teściowie na to nalegali, bo mieli zostać sami. Wiedzieli też, że ani ich córka, ani zięć za bardzo o dzieci dbać nie będą.
Tak też się stało. Kazik pił coraz częściej i więcej. Marysia wprawdzie nie piła, ale z piaszczystych dwóch hektarów nie dało się żyć. Pewne dochody dawała jedynie uprawa tytoniu. Ale ciągle pijany Kazik nie bardzo się do tej pracy palił. Pracował on dorywczo, ale znaczną część dochodów wydawał na alkohol.
Kiedy brat Marysi przyleciał z Kanady w odwiedziny i kiedy zobaczył nędzę, w jakiej żyły dzieci, to zaproponował, że ściągnie najstarszą, pozamałżeńską jej córkę do Kanady. Została ona prawnie przez niego i jego żonę zaadoptowana i zabrana do Kanady. Mieli własną córeczkę, kilka lat młodszą od córki Marysi. Adoptowana dziewczynka w dużym stopniu pomogła dorabiającemu się wujostwu wychować ich córeczkę. Później, po ukończeniu szkoły, zaczęła pracować i wyprowadziła się od nich. Musiał zaistnieć u niej jakiś uraz psychiczny, bo mimo dwudziestu pięciu lat nie garnęła się ani do małżeństwa, ani do macierzyństwa.
Dwoje dzieci Kazika i Marysi zostało zaadoptowanych przez bezdzietnych małżonków, przy silnym nacisku i pomocy ze strony służby społecznej. W domu pozostało jedno dziecko i Marysia była z kolejnym w ciąży. W tym czasie niosła się przez okolicę wieść, że są ludzie, którzy organizują skup dzieci, dobrze za to płacąc, do adopcji za granicę. Za namową sąsiadki i przy jej pomocy Marysia nawiązała kontakt z tymi ludźmi. O dziwo, zgodzili się oni łatwo na zorganizowanie tej adopcji, obiecując kilka tysięcy dolarów za oddanie im dziecka. Kiedy sprawdzili warunki domowe przyszłej matki, to nawet dali jej kilkaset złotych i przesłali kilkakrotnie paczki żywnościowe. Miało to pomóc w urodzeniu zdrowego dziecka. Po urodzeniu dziewczynki Marysia ponownie otrzymała od organizatorów adopcji kilkaset złotych i kilka razy paczki z odżywkami dla dziecka i ubrankami.
Kiedy dziecko miało pół roku, pani z biura adopcyjnego powiedziała Marysi, że ma zainteresowane adopcją dziewczynki małżeństwo w Kanadzie, że gotowi są oni zapłacić za podróż Marysi z dzieckiem do Toronto i tam nastąpi przekazanie im dziecka. Marysia napisała list do siostry w Kanadzie, prosząc ją o wysłanie zaproszenia. Potem załatwiła paszport z wpisem do niego dziecka.
W tym czasie w publikatorach ukazało się kilka informacji o sprzedaży dzieci za granicę. Kiedy Marysia stawiła się na lotnisku wraz z dziewięciomiesięczną córeczką, u celników wzbudziło to uzasadnione podejrzenie, że może ona też sprzedać swoje dziecko. Ostrzegli Marysię, że jeśli nie wróci do kraju z dzieckiem, zostanie jej wytoczone postępowanie karne i pójdzie do więzienia. To ją przeraziło. Kiedy przyleciała do Kanady, wprawdzie skontaktowała się z małżonkami, którzy chcieli zaadoptować dziecko już w Kanadzie, ale odmówiła im jego wydania. Dali jej pięćset dolarów i poprosili, aby zgodziła się na a-dopcję w sposób formalny, w Polsce. Tak też się stało. Trwało to ponad rok.
Tym razem z już prawie dwuletnią córeczką przyleciał do Kanady Kazik. Przekazał ją prawnym rodzicom i otrzymał od nich dwa tysiące dolarów. Tysiąc wysłał Marysi i tysiąc zostawił sobie na przeżycie na początek. Zamieszkał u brata żony. Ten załatwił mu pracę w polskiej firmie remontowo-budowlanej. Kazik sprawdził się tam i pracował, z przerwami, prawie dwa lata.
Nawet nie bardzo pamiętał, kiedy minął okres ważności trzymiesięcznej wizy. Pracował i pił. Tydzień harówy i pijaństwo w weekendy. Stosunki z braćmi i siostrą żony popsuły się. On oskarżał ich o sknerstwo, a oni go o nadużywanie alkoholu i brak pomocy żonie i dziecku w kraju. Jedynie córka Marysi pomagała mu, gdy był bez pracy i bez grosza, kiedy przychodził do niej głodny, brudny, zaniedbany. Pomagała mu w uzyskaniu kilku prac, ale kiedy dostawał wypłatę, często miał przerwy trzydniowe, kiedy to pił i trochę trzeźwiał. Często budził się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Były to najczęściej jakieś mieszkania-nory, w których wegetowali podobni jemu straceńcy.
Kiedy któregoś wieczora w niedzielę Kazik wywlókł się z zamykanej polskiej mordowni, położonej w sercu polskiej dzielnicy w Mississaudze, został zatrzymany przez dwóch policjantów. Według Kazika, tam ciągle chodzili policjanci. Widocznie nie bez powodu. Sprawdzili dane osobowe Kazika, a kiedy okazało się, że przebywa w Kanadzie nielegalnie, aresztowali go i został odstawiony do aresztu imigracyjnego. Szybko się rozniosło, że znowu przywieziono pijanego Polaka. Cuchnął alkoholem i brudem.
Po wytrzeźwieniu wykąpał się, został nakarmiony i zaczął dzwonić do krewnych żony, prosząc o pomoc. Odmówili. Chcieli, aby wracał jak najszybciej do Polski. Dopiero córka Marysi przywiozła mu ubranie na zmianę i obiecała pomóc. Wpłaciła kilkutysięczną kaucję i Kazik wyszedł na wolność. Dano mu miesiąc na opuszczenie Kanady. Bilet powrotny kupiła mu córka Marysi, która piętnaście lat wcześniej została, jak kukułcze jajo, podrzucona krewnym przez swoją matkę i Kazika.
Aleksander Łoś