W życiu, w tym życiu imigranckim, dominuje przeciętność, czyli szara rzeczywistość związana z warunkami życia czy pracą. Występują jednak również sytuacje ekstremalne. Spojrzenie na te problemy na zasadzie: białe-czarne, duże-małe, pozwala na wyraźne ukazanie i dostrzeżenie tego, co jest dychotomiczne, rozdzielne, ekstremalne.
Pewnego dnia w areszcie imigracyjnym znalazło się trzech panów, obywateli byłego Związku Sowieckiego. Grisza nawet trafił tam z żoną i 31-letnią córką. Ten około 55-letni człowiek był niezwykle gadatliwy, z miejsca dzielił się swoimi przeżyciami, poczynając od prapoczątków, aż do dnia zatrzymania go przez oficerów imigracyjnych.
Co było jeszcze wspólne dla tych panów, to to, że po wybyciu z kraju rodzinnego wszyscy zamieszkiwali najpierw po dziesięć lat w Izraelu, a następnie po sześć lat w Kanadzie. Wszyscy też oczekiwali na deportację z Kanady do Izraela.
Wśród nich jedynie Grisza był Żydem, podobnie jak jego żona i w konsekwencji córka. Dwaj pozostali panowie mieli żony Żydówki i to spowodowało, że znaleźli się w Izraelu.
Grisza nie był szczęśliwy w kraju swojego urodzenia. Zamieszkiwał w Leningradzie i tej nazwy miasta, które już dość dawno zmieniło nazwę na St. Petersburg, ciągle używał. Jego ojciec urodził się i mieszkał do czasów wojny w Baranowiczach w Polsce, a matka we Lwowie, również w Polsce. Najpierw tereny te w 1939 roku zostały zajęte przez armię sowiecką, z kolei w 1941 roku przez nazistowskie Niemcy, a w 1945 roku ponownie zostały zagrabione przez Sowietów. Szczęśliwie dla obu tych rodzin zdołały się one ewakuować przed przybyciem tam Niemców i uniknęły tragicznego losu współplemieńców w obozach zagłady.
Grisza powoli dochodził do swojego apogeum zamożności, żyjąc w Leningradzie. Ukończył najpierw 10-latkę, wcielony został do wojsk rakietowych, zaczął pracował w zakładach metalurgicznych, ukończył zaocznie technikum mechaniczne, a później, też zaocznie, studia inżynierskie. Jak mówił, miał wszystko. Pokazywał to wyrazistym gestem, przesuwając ręką po szyi, co wskazywało, że był syty jeśli chodzi o dobra materialne. Ale nie miał zadowolenia w pracy. Zwierzchnicy, według niego, domagali się od niego zbyt wiele, w tym przenoszenia na własnych plecach części maszyn, kiedy trzeba było którąś z nich naprawić. To urażało jego ambicje. Nadto z uwagi na to, że był raczej wątłej postury, przerastało to jego siły. Uważał, że była to forma dyskryminacji z uwagi na jego żydowskie pochodzenie.
Kiedy zaistniała pierwsza możliwość wyjazdu z "kraju szczęśliwości", Grisza natychmiast z tego skorzystał. W Izraelu jego rodzina przyjęta została jak należy: dostali pomoc rządową i przez rok żyli jak na wakacjach. Zaczęli naukę języka hebrajskiego. Pomagała im dość dobra znajomość jidysz, w którym to języku porozumiewali się z innymi. Po roku, kiedy normalny program pomocy rządowej się skończył, Grisza i jego żona zaczęli poszukiwać pracy. Ona była z zawodu nauczycielką. Ich starania okazały się bezowocne. Jak to ocenił Grisza, w Izraelu nie było dużych firm, gdzie jego wiedza inżynierska byłaby przydatna. Dominowały małe zakładziki, gdzie głównie potrzebowano pracowników fizycznych.
Następne dziewięć lat rodzina Griszy żyła z zasiłku rządowego. Aby go otrzymywać, Grisza i jego żona musieli się co tydzień meldować w urzędzie zatrudnienia. Raz spóźnił się z postawieniem haczyka przy swoim nazwisku. "Naczalnik", jak go określił Grisza, powiedział, że nie dostanie zasiłku. Grisza porozmawiał z innymi "welfrowcami" i już następnym razem przybył z podarunkiem dla tego nieustępliwego urzędnika. Łapówka została przyjęta i już później Grisza meldował się tylko raz w miesiącu w tym urzędzie, ale zawsze z jakimś podarunkiem.
Na fali propagandy, że dopiero w Kanadzie można żyć szczęśliwie, Grisza wraz z rodziną pewnego dnia wylądował w Montrealu. Wypełnione zostały odpowiednie dokumenty i rodzina dostała zasiłek rządowy. Grisza z żoną otrzymywał około 750 dolarów miesięcznie, a ich córka około 550 dolarów.
Wynajmowali jeden pokój, płacąc 250 dolarów miesięcznie. Potrafili jeszcze z tych pieniędzy odłożyć trochę na adwokatów, którzy prowadzili ich sprawy.
Trwało to pięć lat. W końcu w urzędzie imigracyjnym powiedziano im, że mają wracać do Izraela. Rodzina Griszy przeniosła się do Toronto i zamieszkała w suterenie domu ich ostatniej agentki imigracyjnej. Ona też po jakimś czasie powiadomiła urząd imigracyjny o tym, że zamierza w imieniu swoich klientów wnieść odwołanie do sądu federalnego, a w kolejnym piśmie podała ich nowy adres zamieszkania. Dopiero jednak po kilku miesiącach na progu pokoju rodziny Griszy stanęło dwóch oficerów imigracyjnych, którzy zatrzymali ich i zawieźli do aresztu.
Łącznie cała ta rodzina żyła przez szesnaście lat z zasiłków rządowych, najpierw w Izraelu, a później w Kanadzie. Grisza, jego ciesząca się dobrym zdrowiem żona i dorosła córka ani dnia w tym okresie nie pracowali. Jak twierdził, każdy dzień mieli wypełniony spaniem, wstawaniem, przyrządzaniem posiłków, zakupami, czytaniem, oglądaniem telewizji i uczeniem się języków. Mówili dość dobrze po francusku i córka zaczęła uczyć się angielskiego.
Grisza trafił w areszcie do pokoju, w którym przebywał już od kilku dni jego ziomek. Przez godzinę wspominali Leningrad, a później Grisza jak katarynka toczył monolog, opisując swoje trudne dzieje. Jura prawie się nie odzywał. On przybył do Izraela z żoną Żydówką, założył tam warsztat samochodowy, bo z zawodu był mechanikiem samochodowym, urodziło im się dwoje dzieci, a trzecie już później w Kanadzie. Wiodło mu się nieźle, ale klimat dosłownie i atmosfera społeczno-polityczna w Izraelu mu nie odpowiadały.
Przeniósł się z rodziną do Kanady. Tutaj, po wypełnieniu dokumentów imigracyjnych, natychmiast zabrał się do roboty. Wspólnie z drugim imigrantem z Rosji, który miał stały pobyt w Kanadzie, założył warsztat samochodowy, w którym pracował przeciętnie 12 godzin dziennie, z wyłączeniem niedziel. Był to człowiek autentycznie spracowany. Jak twierdził, te kilka dni w areszcie to był jego pierwszy dłuższy urlop w Kanadzie. Być możne narzucił sobie zbyt ambitny plan. Miał dom wart około pół miliona dolarów, który częściowo wynajmował. Kiedy dostał ostateczną decyzję odmowną, z rozmysłem zaplanował powrót do Izraela. Najpierw wysłał tam żonę z dziećmi, z kolei wyremontował dom tak, aby nadawał się do sprzedaży, i zaangażował agenta, który miał się tym zająć. Kiedy został zatrzymany przez oficerów imigracyjnych w swoim warsztacie, nie było to dla niego tragedią. Pozostawił warsztat w rękach wspólnika, z którym dogadał się wcześniej co do odkupienia przez niego swoich udziałów. Wracał do Izraela z kilkoma tysiącami dolarów w kieszeni zarobionymi w ostatnim miesiącu. Pieniądze z konta kanadyjskiego przelał na konto w Izraelu.
Nawet podobny do niego z wyglądu, będący w podobnym wieku około 45 lat, był inny aresztant, Bohdan. On z kolei pochodził ze Lwowa. Mówił dobrze po polsku, bo, jak twierdził, w tym mieście co drugi mówi w tym języku. Jego matka i babka były Polkami. On był z zawodu spawaczem. Po zmianach ustrojowych i utworzeniu niezależnej Ukrainy zaczął się kryzys gospodarczy i było krucho z pracą. Namówiony przez żonę Żydówkę przeniósł się z nią do Izraela. Mieli małą córeczkę. Bohdan dawał sobie radę. Pracował w małej firmie rosyjskiego Żyda. Zaczął się jednak kryzys małżeński, bo żona szybko adaptowała się w nowym środowisku, które dla niego było obce. W końcu żona go opuściła i zamieszkała z jakimś osiadłym od lat w Izraelu Żydem.
Bohdan przyleciał do Kanady. Wypełnił dokumenty imigracyjne i czekał. Od decyzji odmownych odwoływał się. Robił to za niego adwokat, na którego Bohdana było stać. Pracował jako spawacz po 10-12 godzin dziennie. Nie było to tylko spawanie klasyczne: acetylenowe czy elektryczne, ale głównie polegające na zgrzewaniu elementów metalowych. Zarobki miał dobre i patrzył z nadzieją w przyszłość. Tym bardziej że poznał uroczą imigrantkę z Ukrainy, która miała stały pobyt w Kanadzie. Była z zawodu higienistką. Problem tylko polegał na tym, że nie mogła znaleźć dobrego miejsca pracy w Toronto i okolicy i wyleciała do Vancouveru, gdzie dostała bardzo dobre warunki pracy. Oboje zdecydowali, że kiedy tam się rozejrzy i znajdzie interesującą propozycję pracy dla Bohdana, to on natychmiast się tam przeniesie. Zamierzali się pobrać. Ale został zatrzymany przez policjanta, kiedy jechał samochodem, i ten sprawdził, że Bohdan jest poszukiwany przez urząd imigracyjny.
Wzorem dla dwóch ostatnich był ich pierwowzór z czasów sowieckich Stachanow, który wyrabiał kilkaset procent normy dziennie. Ich spracowane ręce i ogólny wygląd wskazywały, że chyba trochę przesadzili w dążeniu do wyrwania ile się da dla siebie i swoich rodzin przez okres niepewnego pobytu w Kanadzie. Na ich tle "welfrowiec" tryskał humorem i zdrowiem fizycznym. Ale z jego głową było chyba jednak nie najlepiej. Dla niego, Żyda, powrót do "ziemi obiecanej" był największą tragedią, gdy pracowici "goje" lecieli tam z powrotem, wiedząc, że nawet w tamtym niezbyt przychylnym klimacie dadzą sobie radę.
Aleksander Łoś