Może wyjątkiem był okres końca drugiej wojny światowej i tuż po niej. Złapani przez oddziały kanadyjskie żołnierze niemieccy byli odsyłani do Kanady, gdzie byli zmuszeni pracować na farmach. Po wojnie do tych samych farm kierowani byli polscy bohaterowie tej wojny, którzy często byli traktowani podobnie jak zwolnieni i odesłani do Europy jeńcy niemieccy.
O sprowadzanych do Kanady młodych kobietach, które następnie zmuszane są do prostytucji i traktowane jak seksualne niewolnice, co jakiś czas donoszą publikatory. Takie przypadki stają się głośne, gdy którejś z tych kobiet uda się zbiec spod skrzydeł opiekunów. Trzymane są w zamknięciu i dowożone przez "goryli" do klientów i od nich odwożone. Nie mają szans ucieczki. Taka forma niewolnictwa może wystąpić pod każdą szerokością i długością geograficzną.
Specyfiką Kanady jest "niewolnictwo imigracyjne" niekoniecznie oparte na fizycznym pozbawieniu wolności, ale głównie polegające na tworzeniu przez panów, czyli osobników mających stały pobyt w Kanadzie, barier psychicznych uniemożliwiających nielegalnym imigrantom zrzucenie jarzma niewolnictwa. Może nie to tylko jest takim wyjątkiem, bo w innych równie zamożnych krajach jak Kanada mogą też występować takie przypadki, ale to, że "panami" są z zasady nowi imigranci urodzeni w tych samych krajach lub regionach kulturowych, z których przybywają ich "niewolnicy". W Toronto i okolicach urodzonych poza granicami Kanady jest ponad 50 proc. Pewien ich procent dobrze prosperuje dzięki niewolniczej pracy ich ziomków.
Bernard, około 30-letni mężczyzna, urodził się w Sri Lance, czyli dawnym Cejlonie, w rodzinie średnio zamożnej. Nie pochodził z rodziny tamilskiej, która mogłaby być dyskryminowana przez większość sengalijską. W okresie pokolonialnym nastąpiło odwrócenie ról, bo ci, którzy byli uprzywilejowani w czasach kolonialnych, zostali wyparci przez większość, do której należała rodzina Bernarda. Rodzice jego nie mieli problemów, mimo że jeszcze w czasach kolonialnych, na skutek działania misjonarzy, ich przodkowie przyjęli wiarę chrześcijańską, a ściślej katolicyzm. W konsekwencji Bernard był katolikiem. Miał talent do języków. Władał płynnie kilkoma językami regionalnymi oraz arabskim i angielskim. Ukończył natomiast studia komputerowe.
Po dwóch latach pracy jako komputerowiec w jednej z firm w swoim rodzinnym mieście postanowił wyrwać się w świat. Rodzice nie stawiali większego oporu tym planom, tym bardziej że akurat wznowione zostały walki rządu centralnego z powstańcami tamilskimi. Poprzez Internet Bernard znalazł pracę w emiracie arabskim Abu Dabi. Został zatrudniony jako specjalista komputerowy w pałacu szejka, który był członkiem rodziny emira, czyli władcy tego księstwa. Już kiedy Bernard przebywał w Kanadzie, dowiedział się, że jego poprzedni pracodawca został emirem.
Bernard pracował dla niego przez sześć lat. Nie narzekał na pracę ani na wynagrodzenie. Problemem był jedynie fakt, że mimo swojego wykształcenia i doświadczenia zawodowego był traktowany nawet przez analfabetów arabskich jako człowiek drugiej kategorii. Ale nie poszukiwał nagle zmiany swojego miejsca pobytu i statusu.
Praca w pałacu szejka nie była wyczerpująca, tak więc Bernard często przeglądał nowości w Internecie i "czatował" z osobami, które również tym sposobem pragnęły nawiązać interesujące kontakty. Bernard zaczął korespondować z obywatelem Kanady urodzonym w Indiach, który po kilku miesiącach zaprosił go do odwiedzenia go w Toronto. Bernard uzyskał jednomiesięczną wizę turystyczną i pewnego dnia wylądował w Toronto.
Z lotniska został zabrany do domu Sandu, 50-letniego mężczyzny. Tam został przedstawiony jego żonie i kilkunastoletniemu synowi. Został ugoszczony i umieszczony w pokoju w suterenie obszernego domu. Na drugi dzień jego przyjaciel pokazał mu miejsce swojej pracy – warsztat samochodowy stanowiący część budynku, w którym mieszkał. Miał on w tym warsztacie jednego pomocnika, a klientami byli głównie Azjaci.
Po kilku dniach pobytu i zwiedzeniu bliższej i dalszej okolicy z gospodarzem Bernard, nie chcąc nadużywać dobroci i gościnności, zaproponował, że może trochę pomóc w warsztacie. Przyjęte to zostało z zadowoleniem. Wykonywał najpierw prace pomocnicze przy wymianie rur wydechowych i hamulców, w czym warsztat ten się specjalizował. Po trzech tygodniach owocnej współpracy Sandu zaproponował Bernardowi, aby ten został na stałe w Kanadzie, pracował u niego i że on go będzie sponsorował.
Po jednym dniu namysłu Bernard przystał na tę propozycję i oddał Sandu swój paszport, aby ten mógł załatwiać formalności związane z usankcjonowaniem jego stałego pobytu. Po upływie ważności wizy pobyt Bernarda w Kanadzie stał się nielegalny. Jego los całkowicie zależał od jego pracodawcy i "dobrodzieja". To ostatnie słowo trzeba było ująć w cudzysłów, bo życie Bernarda zostało wkrótce zamienione w piekło. Szef polecił mu pracować dziesięć godzin w warsztacie od poniedziałku do soboty, a po pewnym czasie dodał jeszcze 3-4 godziny pracy w środku i na zewnątrz domu.
Ograniczono jego posiłki do jednego w ciągu dnia, który przygotowywała żona Sandu, a która okazała się sknerą i prawdziwą sekutnicą. Za tę niewolniczą pracę i takież traktowanie Bernard otrzymywał od swego pana 400 dolarów miesięcznie. Miało to mu wystarczać na dożywianie, zakup odzieży i środków higienicznych.
Szef pozwalał Bernardowi chodzić na zakupy tylko do pobliskiego sklepu z różnościami prowadzonymi przez imigranta z Indii. W niedzielę miał odpoczynek, ale obowiązywał zakaz wychodzenia poza teren posesji. Miało to zapobiec zatrzymaniu go przez policję lub oficerów imigracyjnych. Co jakiś czas Bernard pytał swojego "pana", co dzieje się w sprawie zalegalizowania jego pobytu w Kanadzie. Ten zwykle odburkiwał mu, że wszystko jest na dobrej drodze i gonił go do pracy.
W trzecim roku pobytu Bernarda w Toronto w domu szefa wybuchł pożar spowodowany zwarciem instalacji elektrycznej. Ogień odciął Bernardowi drogę ucieczki z piwnicy. Nakrył głowę mokrą szmatą i przedarł się przez ogień. Doznał rozległych poparzeń rąk i klatki piersiowej, stracił na chwilę przytomność. Szef nie wezwał pogotowia. Dał mu jakieś tabletki, które łagodziły ból, oraz jakiś płyn do przemywania poparzeń. Dał mu też tydzień zwolnienia z pracy. Na ciele Bernarda pozostały stałe blizny po oparzeniach.
Po czterech latach nieludzkiego traktowania któregoś dnia Sandu po raz kolejny wyzwał Bernarda od "leni i śmierdziuchów". Tego już było za dużo.
Kiedy szef wyszedł na lunch, Bernard zadzwonił na policję, opisując, w jakiej jest sytuacji. Przyjechało dwóch policjantów, którzy w obecności Sandu zabrali Bernarda i odstawili go do aresztu imigracyjnego. Bernard wiedział, że tonie, ale chciał zabrać ze sobą swojego dręczyciela, który przez cztery lata traktował go jako swojego niewolnika. Dowiedział się, że w ogóle nie złożył on jakiegokolwiek wniosku o jego sponsorowanie. Jego pragnienie zemsty pogłębiło się, kiedy zadzwonił do Sandu, prosząc, aby ten oddał jego paszport władzom imigracyjnym i przywiózł mu jego rzeczy. Ten odmówił, ponownie wyzywając Bernarda od "głupków". Bernard opowiedział swoje losy oficerowi imigracyjnemu, prosząc o pomoc w odzyskaniu paszportu i swoich rzeczy, a ten zadzwonił na policję. Sierżant policji, po wysłuchaniu Bernarda, poinformował oficera imigracyjnego, że marnuje tylko swój czas i nie podejmie w tej sprawie żadnej interwencji. Tym samym pozostawił zielone światło dla nieuczciwych pracodawców zatrudniających nielegalnie osoby niemające zezwolenia na wykonywanie pracy w Kanadzie i niepłacących od tego żadnych podatków. Nadto zalegalizował kanadyjską wersję współczesnego niewolnictwa.
Dopiero kiedy Bernard opowiedział swoje losy sędziemu imigracyjnemu, ten zwrócił się do oskarżającego oficera imigracyjnego o podjęcie interwencji w tej sprawie. Po kilku dniach do warsztatu Sandu przybyło dwóch oficerów imigracyjnych, którym ten wydał paszport Bernarda i walizkę z częścią jego rzeczy. Nie zostały podjęte jakiekolwiek kroki prawne przeciw temu twórcy i realizatorowi współczesnego kanadyjskiego niewolnictwa.
Po dwóch tygodniach Bernard został odesłany na koszt kanadyjskiego podatnika do swojego rodzinnego kraju, nie mając przy sobie ani centa. Ponad sto tysięcy dolarów zysku z jego niewolniczej pracy wzbogaciło jego pana i władcę.
Aleksander Łoś