Wyrastał w dość zasobnym domu, ukończył technikum komputerowe i podjął studia na tym samym kierunku. Ale już na pierwszym roku nastąpiło zwątpienie. Nie podobały mu się te studia. Nadto skorzystał ze studenckiej wolności i zaczął zaliczać kolejne balangi i kolejne dziewczyny, studentki, licealistki… Efekt był taki, że nie zdał egzaminów. Rodzice zaczęli się zastanawiać, jak wyprostować skrzywienia charakterologiczne pierworodnego.
Wówczas mama Andrzeja przypomniała sobie o kuzynce, z którą żyła w wielkiej przyjaźni do czasu, aż ta przed dwudziestu laty przeniosła się na stałe do Kanady. Zadzwoniła do niej, konsultując możliwość posłania do niej swojego syna. Kuzynka bez problemu zaproponowała pomoc. Panie uzgodniły, że Andrzej będzie mieszkał u ciotki bez ponoszenia kosztów, a jedynie on lub jego rodzice będą musieli pokrywać koszty jego studiów, bo Andrzej miał przylecieć do Kanady w celu kontynuowania nauki. Uczył się intensywnie angielskiego, a więc nie powinno było z tym być problemu.
Ciotka przysłała zaproszenie, Andrzej uzyskał w konsulacie kanadyjskim wizę turystyczną na pół roku, rodzice kupili bilet i dali mu na wstępne wydatki kilkaset dolarów. Ciotka i wujek przyjęli go życzliwie. Okazało się, że ciotka żyje w konkubinacie z panem, też imigrantem z Polski, którego poznała w Kanadzie. Wcześniej rozwiodła się w Polsce z mężem. Dzieci nie miała. Tym bardziej zgodziła się pomóc synowi przyjaciółki.
Załatwianie wizy studenckiej okazało się sprawą dość skomplikowaną. Zebranie wszystkich dokumentów trwało kilka miesięcy. Wymagało to badań lekarskich itp. W końcu wszystko zostało skompletowane i wysłane ekspresem. Należało tylko czekać.
Andrzej nie czekał z założonymi rękoma. Postanowił nie być ciężarem dla ciotki, tym bardziej że jak szybko się zorientował, żyła ona z zasiłku dla ubogich. Jej konkubent był ciężko chory, okresami przebywał w szpitalu, ale jako były pracownik szpitala, pobierał rentę inwalidzką.
Kontakty z innymi ludźmi Andrzej nawiązał w polskim kościele. Co niedziela ciotka i wujek zabierali go do kościoła, po mszy spotykali się ze znajomymi, przedstawiali im Andrzeja. Najpierw nie zorientował się, co to za Kościół. Myślał, że pewne różnice w odprawianiu mszy i wszystkiego, co się wokół tego działo, wynikały z faktu, że odbywało się to wszystko w Kanadzie, a nie w Polsce. Ale już po kilku pobytach w tym kościele doszedł do przekonania, że jest to jednak trochę inny Kościół. Ośmielił się zapytać ciotkę, a ta powiedziała mu, że jest to Polski Kościół Narodowy. Wytłumaczyła mu też, że nie należy tego Kościoła kojarzyć z rozbijackim Kościołem o tej samej nazwie z Polski, który szedł na pasku komunistów. Tutaj był to, według niej, patriotyczny Kościół prawdziwie polski.
Andrzejowi nie przeszkadzało chodzenie do tego kościoła. Tym bardziej że w wyniku kontaktów nawiązanych przy okazji wizyt w tym kościele dostał propozycję pracy. Już kolejnego dnia, w poniedziałek, stawił się bardzo wcześnie rano we wskazane miejsce. Była to polska piekarnia, w której Andrzej następnie przepracował kilka miesięcy. Chciał odciążyć rodziców, którzy przysyłali mu pieniądze na utrzymanie i planowane kursy. Część pieniędzy oddawał ciotce. Ale kiedy zaczął otrzymywać wynagrodzenia za pracę, poprosił rodziców, aby nie przysyłali mu więcej pieniędzy, bo daje sobie radę. Rodzice prosili go, aby jednak nie zrezygnował z głównego celu, czyli z podjęcia nauki.
Cały proces się wydłużył, bo urząd imigracyjny odesłał mu wszystkie dokumenty, zarzucając, że czek za opłatę administracyjną powinien był być wystawiony z zagranicy, a nie z Kanady. Niby logiczne, bo starający się o wizę studencką powinien to czynić spoza granic Kanady, ale jednocześnie był to zwykły oportunizm biurokratyczny, bo najważniejsze, aby opłata została wniesiona. Problemem było też to, że od dnia napisania listu w tej sprawie do dnia otrzymania przez Andrzeja dokumentów minęły trzy tygodnie. Andrzej poprosił rodziców o przysłanie mu czeku z Polski i po kolejnych dwóch tygodniach wysłał z powrotem wszystkie dokumenty do urzędu imigracyjnego.
W międzyczasie złożył podanie o przyjęcie na kurs komputerowy do miejscowego college'u. Wstępnie został zaakceptowany, wniósł opłatę i rozpoczął naukę. Ale kiedy zaczęły się problemy z wizą, to po dwóch tygodniach naukę przerwał. Warunkiem bowiem kontynuowania nauki było wylegitymowanie się wizą studencką. A otrzymanie jej było ciągle niewiadome. Przerywając naukę przed upływem miesiąca od rozpoczęcia kursów, Andrzej mógł domagać się od szkoły zwrotu wpłaty za naukę i kwotę tę po pewnym czasie otrzymał.
Przedłużający się pobyt Andrzeja w domu ciotki powodował narastanie konfliktów. Dostrzegał, że staje się coraz mniej akceptowanym gościem. Konflikt się zaostrzył, kiedy wuj wrócił ze szpitala do domu. To on głównie nie akceptował Andrzeja w swoim mieszkaniu.
Któregoś dnia, po ostrej wymianie zdań, Andrzej się spakował i udał do domu starszego małżeństwa, które poznał w kościele. Rozmawiał z nimi wielokrotnie, został przez nich zaproszony do ich domu i po kolejnych spotkaniach powiedzieli mu, kiedy się zwierzył, że ma problemy z wujem, że może liczyć na ich pomoc w razie potrzeby. Spodobał się im ten szczery, skromny młody człowiek. Tym bardziej że dawał im świeży powiew Polski, w której oni nie byli od czasu wywózki, najpierw na Syberię, z kolei do Indii i w końcu do Kanady. Oboje byli sierotami i nie mieli nikogo bliskiego w Polsce. Andrzej stał się dla nich cząstką Polski, do której tęsknili, ale z uwagi na wiek i stan zdrowia, mieli świadomość, że chyba nigdy nie zobaczą kraju, w którym się urodzili. Snuli nawet plany, że go adoptują lub uczynią go swoim spadkobiercą. Pragnęli, aby tu został i kontynuował naukę.
Kiedy Andrzej zadzwonił do nich z aresztu imigracyjnego, informując, gdzie i dlaczego się tam znajduje, przyjechali natychmiast kilkadziesiąt kilometrów, aby go ratować. Andrzej został aresztowany przez oficerów imigracyjnych w miejscu swojej pracy. Nie miał wątpliwości, że zadenuncjował go wuj lub ciotka, albo oboje razem. Tylko oni wiedzieli, gdzie pracował, oczywiście oprócz właściciela piekarni i dwóch współpracowników, z którymi Andrzej żył w przyjaźni. Jedną noc przespał w miejscowym więzieniu, wraz z kryminalistami, ale na następny dzień został odwieziony do aresztu imigracyjnego.
Oficer imigracyjny poinformował Andrzeja i jego wybawicieli, że wystarczy wpłacić kilkutysięczną kaucję i będzie już wolny. Warunkiem też było oddanie przez niego paszportu. I tu zaczęły się drobne problemy, bo paszport ten leżał na biurku Andrzeja w jego pokoju. Starsi państwo poprosili sąsiadkę, które wiedziała, gdzie chowają oni zapasowy klucz, aby weszła do domu, zabrała paszport i przywiozła go do Toronto. Sami warowali w areszcie, jakby nie będąc pewni, że zdołają wszystko załatwić pomyślnie dla tego, tak skrzywdzonego chłopca. Zresztą od miesiąca, kiedy się do nich wprowadził, zaprzestali chodzić oni do tego samego kościoła, do którego uczęszczała ciotka Andrzeja. Nie chcieli się narażać na nagabywania w jego sprawie z jej strony, a nadto nie czuli związku z ludźmi, których było stać na zrobienie krzywdy temu dobremu chłopcu.
Po dobie spędzonej w areszcie Andrzej został zwolniony. Wychodząc, został przywitany i uściskany przez starszych państwa, którzy zabrali go do samochodu i zawieźli do swojego domu. Wzięli los Andrzeja w swoje ręce. W nim widzieli dalszy cel swojego życia. Byli dość zamożni, ale bezdzietni, żyli dotychczas codziennymi problemami ludzi będących w ich wieku. A tu zdarzyło się coś, co wprowadzało wprawdzie zamieszanie w ich uporządkowane życie, ale jakże przez nich pożądane.
Aleksander Łoś