Zwykle, do czasu kiedy Polaków obowiązywały wizy, na indywidualne rozmowy z oficerami imigracyjnymi kierowanych było od kilku do kilkunastu procent przybyszy, z których zwykle nikt, w ostatnich latach, nie był kierowany do aresztu imigracyjnego. Czasami zdarzyło się, że kierowana była 1 – 2 osoby, które zwykle były po kilku dniach wypuszczane za kaucją, wpłacaną przez ich bliskich.
Po zniesieniu wiz kontrola się trochę zaostrzyła. Na indywidualne rozmowy kierowane jest o kilka procent więcej przybyszy. Oczekujący członkowie rodzin się niecierpliwią, bo główna część przybywających z Warszawy już wyszła, a ich krewny nie wychodzi. Po jakimś czasie domyślają się, że coś jest nie tak, i dzwonią do urzędu imigracyjnego na lotnisku pytając, czy nie został zatrzymany ich krewny. Zwykle z tych 20 – 30 powierzchownie rozpytywanych, przy udziale tłumacza dla tych, którzy nie znają języka angielskiego, pozostają do dalszego, pogłębionego przesłuchania 2 – 3 osoby. Reszta wychodzi do oczekujących ich krewnych.
Przyjrzyjmy się dwóm przypadkom osób, które przybyły jednego wieczora polskim samolotem na lotnisko torontońskie. Kiedy jeszcze znalazły się w grupie kilkudziesięciu osób skierowanych na przesłuchanie, to sądziły, że tak jak ci pierwsi, którzy po krótkiej rozmowie przy okienku byli zwalniani i kierowani po swoje bagaże, tak i one wkrótce spotkają się z oczekującymi na nie krewnymi. Poważne zaniepokojenie pojawiło się u nich, kiedy zostały poproszone o zajęcie miejsca w poczekalni, a ich paszporty zostały zatrzymane przez przesłuchujących oficerów. Kiedy załatwieni zostali już wszyscy podróżni z tego samolotu, po kilkunastu minutach każda z nich została poproszona do odrębnego "boksu" przez wcześniej przesłuchujących je oficerów. Przesłuchanie odbyło się przy udziale tłumacza.
Historia Magdaleny była dość prosta i krótka. Ta 45-letnia wdowa przybyła pierwszy raz do Kanady przed trzema laty na zaproszenie córki, która miała status stałego rezydenta Kanady, wyszła bowiem za mąż za Kanadyjczyka polskiego pochodzenia, przebywając w Kanadzie jako turystka.
Faktycznie, to pracowała tutaj nielegalnie. Urodziła synka i zaprosiła matkę, która właśnie załatwiła sobie grupę inwalidzką, aby ta przyjechała i zajęła się dzieckiem, co pozwoliło jej na kontynuowanie pracy. Magdalena dostała trzymiesięczną wizę, którą z łatwością przedłużono na dalsze trzy miesiące, ale już z dużą trudnością na dalsze trzy. Wyleciała z Kanady w ostatnim dniu ważności tej wizy, a obecnie wracała tu po kilku miesiącach, korzystając z ruchu bezwizowego. Oficer imigracyjny miał wątpliwości, czy cała historia się nie powtórzy, to znaczy, czy Magdalena nie będzie próbowała przedłużać sobie trzymiesięcznego pobytu w Kanadzie. Podejrzewał, że faktycznie to ta zdrowo wyglądająca rencistka, wykonywała i ma zamiar wykonywać pracę opiekunki do dziecka córki i gosposi. Tym samym zabierała ona pracę legalnie mieszkającej w Kanadzie osobie. Oficer ten jednak zgodził się na wpuszczenie Magdaleny do Kanady pod warunkiem wpłacenia przez córkę kaucji w kwocie trzech tysięcy dolarów. Córka, czekająca na matkę na lotnisku, kaucję tę natychmiast zapłaciła Visą i po mniej więcej trzech godzinach przesłuchań i działań biurokratycznych Magdalena wyszła do niej.
Oficer imigracyjny zakazał Magdalenie wykonywania jakiejkolwiek pracy na terenie Kanady, nakazał zgłaszanie się co miesiąc w biurze imigracyjnym i opuszczenie Kanady przed upływem trzech miesięcy.
Przesłuchanie Marcina, około 35-letniego mężczyzny pochodzącego z Małopolski, przedłużało się. Najpierw ustalone zostało, że Marcin dwukrotnie w ciągu ostatnich kilku lat zwracał się do konsulatu kanadyjskiego w Warszawie o wydanie mu wizy do Kanady. Zapraszającym był brat teścia. Dwukrotnie mu odmówiono, motywując to podejrzeniem, że faktycznym zamiarem Marcina nie była turystyka lub gorące pragnienie odwiedzenia zapraszającego go obywatela Kanady, lecz zamiar podjęcia nielegalnie pracy. Marcin pracował bowiem jako robotnik budowlany w Polsce, a zapraszający go prowadził w Kanadzie, w jednym z satelickich miast Toronto, własną firmę budowlaną.
Marcin miał dwoje małych dzieci i niepracującą żonę. Mieszkali na wsi w odległości około 30 km od Rzeszowa w około dwuhektarowym gospodarstwie, które odziedziczył po rodzicach. Wykorzystywał faktycznie ze swoją rodziną siedlisko wraz z domem. Pole zarosło chwastem, bo, jak sam mówił, nie opłacało się nic uprawiać. Dojeżdżał do pracy do Rzeszowa starym volkswagenem, który kupił rok wcześniej, pracując w firmie budowlanej w Niemczech, tuż przy granicy z Francją. Zaproszony został tam przez starszego kolegę z pracy, który mieszkał na stałe w Niemczech po ożenieniu się ze Ślązaczką, która wyemigrowała przed laty z rodzicami do "Fatherlandu". Kolega załatwił Marcinowi pracę w firmie budowlanej, w której sam pracował. Budowali oni domki-bliźniaki metodą kanadyjską, czyli najpierw szkielet drewniany, a później obkładany cegłą. Marcin pracował pięć tygodni i zarobił na samochód.
Na stałe Marcin pracował w firmie budowlanej, która specjalizowała się w budowie różnego rodzaju obiektów na zamówienia kleru katolickiego: kościoły, plebanie, szkoły, przedszkola, a ostatnio ogromny klasztor dla zakonnic wraz z przedszkolem i szkołą. Na pytanie oficera imigracyjnego, czy Marcin uzyskał tak długi urlop z pracy, bo twierdził, że przyleciał do Kanady na trzy miesiące, ten z naiwnością człowieka prostego, jakim faktycznie był, powiedział, że aby tu przylecieć na tak długo, musiał się zwolnić z pracy. Oficer imigracyjny nie miał już żadnych wątpliwości, że faktycznym zamiarem Marcina nie była turystyka w towarzystwie brata jego teścia, ale wykonywanie w jego firmie nielegalnie pracy. Marcin w końcu, po kilku godzinach przesłuchań, przyznał to. Zgodził się na odlot tym samym samolotem do Polski następnego dnia. Tak się faktycznie stało.
Po niecałej dobie pobytu w areszcie imigracyjnym Marcin został odtransportowany do samolotu LOT-u, którym dzień wcześniej przyleciał. Twierdził, że najprawdopodobniej uda mu się wrócić do macierzystej firmy, w której dość dobrze, jak na miejscowe warunki zarabiał, ale chciał, pracując w Kanadzie, podreperować budżet rodzinny, bo ,jak twierdził, z jednej pensji wystarczało jedynie na pokrycie codziennych wydatków.
Czy można, analizując te dwa przypadki, powiedzieć, że ze strony władz imigracyjnych były to działania dyskryminujące Polaków? Wszak z grupy około 250 pasażerów samolotu, poważniejsze problemy miały tylko dwie osoby, z których tylko jedna została odesłana z powrotem.
Ale dodajmy do tego jeszcze jeden przykład. W tym samym dniu i w tym samym mniej więcej czasie przyleciał do Toronto samolot z Niemiec, z którego wysiadł Robert, około 45-letni człowiek, legitymujący się legalnym niemieckim paszportem. Był on Żydem syberyjskim, który po rozpadzie Związku Sowieckiego przeniósł się do Berlina, gdzie na stałe mieszkał. Przed kilkoma laty pierwszy raz przyleciał do Kanady jako turysta i zabawił tu półtora roku.
Pracował tu nielegalnie w budownictwie. Kiedy został nakryty, wydano w stosunku do niego nakaz opuszczenia Kanady, co wiązało się z zakazem przybycia tu co najmniej przez rok. Robert po powrocie do Berlina, mimo że miał zarejestrowaną firmę budowlaną i wcześniej uzyskiwał podkontrakty, to obecnie, przez ponad pół roku, nie mógł uzyskać żadnego zlecenia. Rynek ten głównie opanowali Polacy.
Tak więc Robert postanowił wrócić do Kanady i kontynuować tu pracę. Po godzinie przesłuchania przyznał się oficerowi imigracyjnemu co do faktycznego celu przylotu do Kanady. Został odesłany do aresztu imigracyjnego, gdzie przebywał na tym samym oddziale co Marcin i nawet dwie godziny przed nim został odstawiony na lotnisko, gdzie wsadzono go do samolotu Lufthansy lecącego do Berlina.
Można mieć różne pretensje czy zastrzeżenia do pracy służb granicznych Kanady, ale wyzbywając się indywidualnego poczucia krzywdy osób, które tu przylatują z nadzieją na polepszenie swojego bytu, i po wykryciu tego, są odsyłane tam, skąd przybyły, trzeba raczej wspierać działania tych służb, zmierzające do chronienia bezpieczeństwa kraju, w tym ochrony rynku pracy.
Są przewidziane legalne kanały uzyskania pozwolenia na wykonywanie pracy w Kanadzie i wiele osób z tego korzysta.
Aleksander Łoś