farolwebad1

A+ A A-

Walory człowieka

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Powszechnie ocenia się ludzi w oparciu o ich inteligencję. Ale przecież może być inteligentny naukowo niedorajda życiowy, inteligentny cham, wcale nieinteligentny inteligent, inteligentny, ale leniwy. Wydaje się, że lepszym miernikiem jakości przedstawicieli rodzaju ludzkiego jest ich osobowość, czyli zespół właściwości, według których możemy wysoko cenić człowieka prostego, ale mającego wrodzoną i rozwiniętą w życiu doczesnym osobowość, albo też takich właściwości nieposiadającego, mimo czasami wysokiego formalnego wykształcenia.

Marica, 33-letnia kobieta, wyglądająca dużo młodziej, pochodziła z Filipin. W stolicy tego kraju przyszła na świat w rodzinie głęboko katolickiej jako najstarsze dziecko rodziców, którzy posiadali wyższe wykształcenie i pracowali na stanowiskach urzędniczych. Podobnie jak w PRL praca ta w jej rodzinnym kraju była nisko wynagradzana. Ale rodzice zadbali o to, aby wszystkie dzieci zdobyły wyższe wykształcenie.

Marica wyrosła na śliczną dziewczynę, niewysoką, ale zgrabną, o lekko skośnych oczach. Wybrała studia humanistyczne o kierunku "public relations", które ukończyła na poziomie licencjackim. Miały one dać jej wiele możliwości, ale na początek, w jej biednym kraju, o dużym bezrobociu, musiała zaakceptować pracę urzędniczą z niskim wynagrodzeniem. Jej młodszy brat wybrał studia inżynierskie, a najmłodsza siostra została pielęgniarką. Brat się ożenił i z żoną i małym synkiem wyjechał na kontrakt do Wietnamu. Siostra też wyszła za mąż i zamieszkała wraz z mężem w jego rodzinnym mieście, oddalonym o sto kilometrów od jej rodziców.

Ale zanim to nastąpiło, czyli w okresie, kiedy rodzeństwo Mariki jeszcze uczęszczało na studia, ona postanowiła zadbać o poprawę losu rodziców i rodzeństwa. Skorzystała z zaproszenia koleżanki ze szkoły średniej, która miała stały pobyt w Kanadzie, i przyleciała na jej zaproszenie jako turystka, ale z góry podjętym zamiarem pozostania tu na dłużej, a może na zawsze. Koleżanka pomogła jej na starcie. Zapewniła jej zamieszkanie u niej, wyżywienie i doradztwo.

Marica mówiła trochę po angielsku. Wysłała podanie o pracę do agencji zajmującej się rekrutowaniem ludzi do pracy w charakterze pomocy dla dzieci i ludzi starszych. Od razu trafiła dobrze. Jej pracodawcami zostali imigranci z Egiptu. On, lekarz, mający dwa gabinety w Mississaudze, a ona będąca tamże właścicielką apteki. Najpierw przyjęli Maricę na miesięczną próbę. Ale już po tygodniu oświadczyli jej, że zatrudniają ją na stałe. Jej zadaniem było doglądanie niepełnosprawnej umysłowo i częściowo fizycznie ich najmłodszej, wówczas siedmioletniej córki. Dwoje starszych dzieci urodziło im się bez jakichkolwiek wad. W tym czasie byli uczniami szkół średnich, a następnie dostali się bez problemu na studia.

Kiedy Marica rozpoczęła pracę, jej podopieczna była w bardzo złym stanie. Poprzednie opiekunki wytrzymywały po kilka miesięcy i odchodziły, znajdując sobie łatwiejsze, lepiej płatne prace. Płaca, jaką otrzymała od swoich pracodawców, była na poziomie minimum w Kanadzie, ale dla niej był to spory grosz, którym mogła się dzielić ze swoją rodziną. To jej zastrzyki finansowe pozwoliły na ukończenie studiów przez rodzeństwo. Mama jej bowiem, z uwagi na zły stan zdrowia, musiała przejść na niską rentę, a z pracy ojca mogli ledwie się utrzymać. Marica zamieszkała wraz z kilkoma swoimi rodaczkami w jednym wynajmowanym przez nie, tanim mieszkaniu. Wyżywienie miała zapewnione w domu pracodawców.

Oni, doceniając jej wkład pracy, co roku podwyższali jej wynagrodzenie. Codzienny tryb życia, jaki prowadziła Marica ze swoją podopieczną, aplikowane jej ćwiczenia fizyczne i dobierane umiejętnie przez nią elementy nauki powodowały, że ta niedołężna dziewczynka stawała się coraz bardziej samodzielną. Ale Marica nie ograniczała się tylko do zakresu umówionych z pracodawcami obowiązków. W sposób naturalny przyjęła na siebie dodatkowe obowiązki: sprzątania, gotowania, prania, prasowania. Nie w nadmiarze, bo jej pracodawcy pragnęli, aby poświęcała jak najwięcej czasu ich niedołężnej córce. Dwa razy w tygodniu przychodziła do sprzątania i prac gospodarskich inna kobieta. Ale w międzyczasie to Marica utrzymywała w domu ład i porządek.

Kiedy skończyła się półroczna wiza, pracodawcy Mariki pomogli w przedłużeniu jej o dalsze sześć miesięcy. W międzyczasie pomogli jej też wypełnić dokumenty na pobyt stały. To pozwoliło zalegalizować pobyt Mariki w Kanadzie na dalsze dwa lata. Ale otrzymała odmowę, złożyła odwołanie, znowu przyszła odmowa z żądaniem wyjechania z Kanady. Była gotowa to uczynić, ale jej pracodawcy jej bardzo potrzebowali i próbowali jeszcze jakichś swoich wpływów, aby decyzję władz imigracyjnych co do tej kobiety, która swoją osobowością oddziaływała tak pozytywnie na całą ich rodzinę, zmienić. Nic jednak nie wskórali. A decyzja o wyjeździe, z zakazem wjazdu ponownego do roku, zamieniona została przez urząd imigracyjny na decyzję o deportacji, czyli zakazie wjazdu do Kanady przez całe życie.

Kiedy oficer imigracyjny zakomunikował jej to mówiąc, że albo wyjedzie natychmiast, albo zostanie aresztowana, Marica oświadczyła, że wybiera tę pierwszą możliwość. Jej pracodawcy zapłacili za jej bilet w obie strony. Nadto, przez swoje wpływy coś jednak wskórali. Marica w tydzień po przylocie do domu rodzinnego na Filipinach miała załatwione spotkanie z konsulem kanadyjskim w Hongkongu. Tak Marica, jak i jej pracodawcy byli pełni nadziei, że wyda on decyzję pozytywną dla nich wszystkich. Nie zatrudniali nikogo na jej miejsce. Czekali na jej powrót. Miała dobre argumenty: wykształcenie, znajomość angielskiego, zapewnioną pracę i wspaniałe referencje od pracodawców. Główną trudnością była jednak decyzja o deportacji, której zmiana wymagała zgody kanadyjskiego ministra. To mogło przedłużyć całą procedurę.

Marica, mimo sugestii koleżanek, nie szukała możliwości zaakceptowania swojego pobytu w Kanadzie poprzez związek małżeński. O fikcyjnym nawet nie chciała słyszeć. A na swoją miłość jeszcze nie trafiła. Nie miała na to czasu. Wprawdzie pracowała od poniedziałku do piątku, ale w soboty uczęszczała na kursy angielskiego i jakieś dodatkowe. Planowała bowiem w przyszłości uzyskać kanadyjski dyplom uprawniający w pełni do pracy z osobami niepełnosprawnymi. W każdą niedzielę uczęszczała z koleżankami do kościoła. To tam dostrzegała głównie spojrzenia kierowane ku niej młodych imigrantów filipińskich. Odpowiadała uprzejmie na ich pytania, ale nie pozwalała im na głębszą poufałość czy snucie planów w tym kierunku.

W wyznaczonym dniu, na godzinę przed terminem, stawiła się na lotnisku. Jej bilet i paszport były w posiadaniu urzędu imigracyjnego. W swoim bagażu miała prezenty dla całej rodziny: rodziców, rodzeństwa i ich współmałżonków i dwójki ich dzieci. Spodziewała się, że nie tylko siostra z rodziną, ale również jej brat z rodziną przylecą do domu rodzinnego, aby spotkać się z nią po pięciu latach. Wiedzieli, że to dla nich się poświęciła. Nie wiedzieli jeszcze, że planowała dalszą dla nich pomoc. Myślała o tym, że kiedy sama już osiądzie na stałe w Kanadzie, kraju, który uważała za najlepszy na świecie do życia, że przetrze drogę tutaj tak dla swoich rodziców, jak i dla rodzeństwa i ich rodzin. Nie wykluczała, że sama też założy rodzinę, ale po uporaniu się z problemem stałego pobytu w Kanadzie.

Ta filigranowa, piękna kobieta, tak dużo dająca z siebie innym, nawet w momencie wymuszonego wylotu z Kanady promieniała uśmiechem. W jej osobowości nie było nic fałszywego, zakamuflowanego, jakichś kombinacji. Miała za sobą uczciwą, pracowitą przeszłość i wytyczony jasny cel.

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.