Alfonso urodził się na południu Meksyku, w terenach, gdzie działa partyzantka antyrządowa. Nadto, kiedy rząd Kolumbii, uzyskując pomoc finansową i logistyczną od Amerykanów, skutecznie walczy z gangami narkotycznymi, południe Meksyku stało się nową, główną bazą dla produkcji, przetwarzania i eksportu narkotyków. Gangi te korzystają z pomocy Wenezueli, kraju zasobnego w "czarne złoto", czyli ropę naftową, a którego to kraju zmarły prezydent starał się i nowy to kontynuuje, jak "dołożyć" Stanom Zjednoczonym wszędzie, gdzie się tylko da. A skoro gros narkotyków meksykańskich płynie na rynek amerykański, więc gangi tym się zajmujące są wspierane przez rząd Wenezueli.
Te niepokoje w rejonie, w którym mieszkali, były głównym motywem Alfonso i jego żony, kiedy wystąpili o status uciekiniera, po przybyciu do Kanady w charakterze turystów. Przybyli z dwiema małymi córeczkami. Nie musieli mieć wiz kanadyjskich, a więc główny ich problem polegał na zdobyciu środków na bilety lotnicze. Zapożyczyli się u rodziny. I szybko wrócili, bo już po kilku miesiącach dostali decyzję odmowną.
Po powrocie do swojego rodzinnego kraju Alfonso podjął ponownie pracę w swoim zawodzie kierowcy, nisko płatną, dającą tylko minimum środków na utrzymanie. Szczęśliwie, mieli zapewnione mieszkanie w domu żony Alfonso. Były to ciasne dwa pokoiki ze wspólnym użytkowaniem kuchni i sanitariatu. Po kilku miesiącach od powrotu Alfonso ponownie zaczął dyskutować z żoną możliwość ponownego wylotu do Kanady. Tym bardziej, że kilkoro ich znajomych poleciało i niektórym udało się uzyskać status stałego mieszkańca Kanady.
Alfonso postanowił się do tego lepiej przygotować. Przez kolejne kilka miesięcy gromadził artykuły prasowe donoszące o aktywności i okrucieństwie partyzantki działającej w terenie jego zamieszkania. On osobiście nie miał problemów z partyzantami, ale potencjalne niebezpieczeństwo istniało.
Ponownie zebrał pieniądze, zapożyczył się u teściów i rodziców i cała czteroosobowa rodzina wylądowała na lotnisku torontońskim. Alfonso od razu oświadczył, że ich celem nie jest turystyka, lecz prosi o status uchodźcy z kraju ogarniętego pożogą wojny domowej. Tak by wynikało ze sterty artykułów prasowych, które pokazał oficerowi imigracyjnemu na lotnisku. Ten dał to do przejrzenia tłumaczce, prosząc o ocenę tego materiału. Ta potwierdziła to, co mówił Alfonso. Oficer imigracyjny zezwolił tej rodzinie na rozpoczęcie procesu imigracyjnego, nie wydalając jej od razu do kraju rodzinnego.
Tak rozpoczął się trzyletni pobyt Alfonso i jego rodziny w Kanadzie. Uzyskali pomoc rządową, on podjął pracę sprzątacza w firmie prowadzonej przez imigranta z Meksyku. Żona jego najpierw zajmowała się tylko domem i dziećmi, a później zaczęła też pracować jako sprzątaczka w tej firmie, powiększając systematycznie ilość godzin pracy, w miarę jak córeczki dorastały i stawały się bardziej samodzielne. Z kolei Alfonso znalazł sobie pracę lepiej płatną w budownictwie. Właścicielem był imigrant z Kolumbii. Najpierw starsza córka, a później i młodsza zaczęły uczęszczać do szkoły. Rodzina zaczęła wsiąkać w rzeczywistość kanadyjską. Alfonso uzyskał kanadyjskie prawo jazdy, kupił samochód. W trzecim roku pobytu w Kanadzie zmienili oni miejsce zamieszkania przenosząc się do Fort Erie, gdzie on i żona uzyskali lepsze wynagrodzenia za pracę oraz tańsze i wygodniejsze mieszkanie.
Było im co raz lepiej.
Problemem było tylko uzyskanie stałego pobytu w Kanadzie. Przez dwa lata władze imigracyjne, widocznie zawalone ilością podań, nie niepokoiły rodziny Alfonso. Ale w trzecim roku jakby nastąpiło przyspieszenie. Przyszła pisemna odmowa. Alfonso udał się do hiszpańskojęzycznej agentki imigracyjnej, która za dwa tysiące dolarów podjęła się sterowania jego sprawą. Napisała odwołanie. Po kilku miesiącach przyszła decyzja odmowna.
Na tę decyzję agentka sporządziła i wysłała odwołanie do sądu. Ale urząd imigracyjny nie pozwolił na oczekiwanie na decyzję sądu. Alfonso i jego żona zostali wezwani do urzędu imigracyjnego w Niagara Falls, gdzie powiedziano im, że mają się zbierać do odlotu. Wyżebrali jeszcze trzy miesiące. Oficer imigracyjny zażądał jednak od nich zakupu i okazania mu czterech biletów lotniczych w ciągu jednego miesiąca i dobrowolnego stawienia się na lotnisko w Toronto. Zagroził, że jeśli tych warunków nie spełnią, zostaną aresztowani i odstawienie w kajdankach do samolotu.
Alfonso nie miał wyboru. W wyznaczonym dniu cała rodzina, z górą bagażu stawiła się o piątej rano na lotnisku. Odwiózł ich swoim vanem ich znajomy i odjechał, bo musiał rozpocząć swoją ranną zmianę w pracy. Odlot miał nastąpić o ósmej trzydzieści. Kiedy Alfonso zadzwonił do urzędu imigracyjnego na lotnisku to powiedziano mu, że nie nadeszły jeszcze ich dokumenty z Niagara Falls. Spodziewano się ich nadejścia w każdej chwili.
Minął czas odlotu, a akt jeszcze nie było. Okazało się, że opóźniła ich dostarczenie firma przewozowa. Koperta z paszportami i biletami lotniczymi została dostarczona do urzędu imigracyjnego dopiero w godzinach popołudniowych. Samolotu do Meksyku nie było już w tym dniu. Poradzono Alfonso, aby wynajął pokój w hotelu i przybył wraz z rodziną następnego dnia o godzinie szóstej. On jednak, po naradzie z żoną postanowił nie marnować ciężko zarobionych pieniędzy. Przenocowali oni na siedzeniach dla pasażerów na lotnisku. Następnego dnia z rana zostali zbudzeni przez oficera imigracyjnego, który zabrał Alfonso do stanowiska firmy przewozowej na lotnisku, gdzie zmieniono datę odlotu jego rodziny, szczęśliwie, nie pobierając żadnej dodatkowej odpłaty.
Na godzinę przed odlotem Alfonso wraz z rodziną stawił się przy stanowisku odlotu, gdzie spotkał się z odprawiającym ich oficerem, który zwrócił uwagę na dziwne imię starszej córki Alfonso. Ten z dumą odpowiedział, że jego córka Miroslava ma imię polskie i że jest to imię pochodzące z kraju, z którego pochodził poprzedni Papież. Dał jej to imię na pamiątkę pewnej polskiej artystki, która występowała w jego rodzinnym mieście, kiedy był jeszcze nastolatkiem i dla niego była ona prawdziwym idolem. Pragnął, aby jego pierworodna córeczka, tak jak ta Polka, była piękna i sławna.
Wymawiał on imię swojej córki z lekkim "hiszpańskim" zniekształceniem. Nie używał skrótu tego imienia "Mirka", bo go nie znał, lecz wymawiał pełne jego brzmienie. Przysłuchujący się tej rozmowie pasażer polskiego pochodzenia, widocznie lecący na wczasy do Meksyku, potwierdził, że jest to imię polskie i wytłumaczył Alfonso, który nieźle mówił po angielsku, że imię to określa osobę "miłującą mir domowy, czyli pokój". Alfonso szybko przetłumaczył to słabo znającej angielski swojej żonie, która szerokim uśmiechem wyraziła radość z takiego znaczenia imienia swojej córki. Miroslava i jej młodsza siostra wymieniły znaczące uśmiechy, bo obie zrozumiały już to tłumaczenie w języku angielskim, jak i późniejsze tłumaczenie ich ojca w języku hiszpańskim. Dziewczynki te, uczęszczając do szkoły, mówiły płynnie po angielsku.
One, w odróżnieniu ich rodziców, mimo zmęczenia wynikającego z nocowania na niewygodnych krzesłach na lotnisku, cieszyły się perspektywą lotu samolotem do Meksyku, który, szczególnie Miroslava, pamiętała jako miejsce szczęśliwych zabaw z rówieśnikami, z którymi nie miała problemu w porozumiewaniu się. W Kanadzie, najpierw z uwagi na barierę językową, czuły się wyizolowane, a później, mimo już dobrej znajomości angielskiego, po przeniesieniu się do Fort Erie, ich początkowa izolacja wynikała z faktu, że tak w sąsiedztwie jak i w szkole były nowe. Teraz to nowe, do którego wracały, było wyidealizowane w dziecięcych główkach, bezproblemowe, w odróżnieniu od tego, co myśleli ich zatroskani rodzice, wracający do tego, od czego chcieli uchronić ich ukochane córeczki.
Aleksander Łoś