Szczególnie trudno wracać ludziom, którzy przeżyli w Kanadzie szereg lat, jak to miało miejsce w przypadku Veroniki, urodzonej na jednej z uroczych wysp karaibskich, gdzie Kanadyjczycy z chęcią spędzają swoje zimowe wakacje, zażywając ciepłych kąpieli w oceanie, w otoczeniu palm i będąc dobrze odżywiani w luksusowym ośrodku.
To wszystko było niedostępne dla małej Veroniki. Mogła tylko przyglądać się z daleka radośnie bawiącym się na plaży dzieciom turystów. Ona urodziła się w biednej rodzinie, mieszkała w lepiance, spała na materacu na klepisku, ubierana była w ciuchy głównie darowane jej rodzicom przez kogoś zasobniejszego. Żyła jak inne rodziny z sąsiedztwa w zapieczonej biedzie.
Jedynie ci, którzy "załapali się" do pracy w pobliskim ośrodku wypoczynkowym dla cudzoziemców, żyli lepiej. Ich wynagrodzenie za pracę nie było wysokie, ale dodatkowo otrzymywali napiwki lub prezenty od zadowolonych z ich pracy turystów. Dodatkowo, niektórzy uzyskiwali szansę wyrwania się z tej gorącej, uroczej, ale biednej wyspy. Tak stało się w przypadku młodszej siostry matki Veroniki. Dostała pracę kelnerki dzięki jakimś znajomościom, a że była niezwykle urodziwa, dość szybko rozkochała w sobie dwa razy starszego od siebie turystę z Kanady. Już po roku, po legalnym ślubie, wyleciała do Kanady z prawem stałego tu pobytu.
Kiedy ciotka po kilku latach odwiedziła rodzinne strony, zlitowała się nad losem swojej siostrzenicy. Mając piętnaście lat, uczęszczała ona jeszcze do szkoły, ale nie bardzo widać było perspektywę dla dalszego kształcenie lub pracy. Była bardzo ładną nastolatką i być może mogła pójść śladami ciotki, ale ta chciała jej oszczędzić tego okresu przebijania się o lepszy los, często z uwzględnieniem handlu swoim ciałem.
Zaprosiła Veronikę do siebie i mając szesnaście lat, ta wylądowała pewnego dnia w Kanadzie. Ciotka zajęła się nią troskliwie, posłała do szkoły, przedłużyła jej pobyt i wystąpiła o jej adopcję, bo sama nie miała dzieci.
Ale gorąca krew południa była silniejsza niż rozsądek. Szczególnie u młodej, ładnej, czarnoskórej dziewczyny, jaką była Veronika. Poznała o kilka lat starszego od siebie imigranta z innej wyspy karaibskiej, który jednak miał stały pobyt w Kanadzie. Zanim proces adopcyjny się zakończył, wyszła za niego mąż i tą drogą miała zalegalizować swój pobyt w Kanadzie. Faktycznie, mąż jej złożył odpowiednie dokumenty, ale po kilku miesiącach je wycofał, bo związek ten, poza okresem narzeczeńskim, okazał się nieudany. Doszło do zupełnego jego rozpadu i Veronika wróciła do ciotki. Okazało się jednak, że jest już w trzecim miesiącu ciąży.
Nie mając jeszcze dziewiętnastu lat, urodziła syna. Stał się on dla niej oczkiem w głowie. Ojciec nigdy go nie widział, w ogóle się nim nie zainteresował, chociaż wiedział przed rozpadem ich związku, że Veronika była z nim w ciąży. Nigdy Veronika nie otrzymała od niego ani grosza na utrzymanie syna.
Kiedy zwracała się o pomoc socjalną, podawała, że nie wie, gdzie przebywa ojciec jej syna. Pomagała też jej ciotka.
Kiedy syn ukończył roczek, zaczęła go odprowadzać do pobliskiego, sponsorowanego przez rząd żłobka. Uzyskała też sponsorowane przez miasto mieszkanie i pracę. Była bystrą, młodą kobietą, która postanowiła walczyć o swój los. Głównym przeciwnikiem dla niej były władze imigracyjne. Przy pomocy opłaconej przez ciotkę agentki imigracyjnej wypełniała i wysyłała przez całe lata odpowiednie wnioski, odwołania od decyzji negatywnych, kolejne wnioski itd. Trwało to łącznie dziewiętnaście lat. W tym czasie Veronika ukończyła kilka kursów, uzyskała kwalifikacje kosmetyczki i dostała niezłą pracę. Syn uczęszczał do szkoły i wydawało się, że życie jej się układa. Mogła nawet sobie pozwolić na stałe, finansowe wsparcie swoich rodziców. Miała kilka propozycji małżeńskich, ale sparzona pierwszym związkiem, ciągle się wahała. Miała kilka romansów, ale nie dawały one szansy na coś trwałego.
Kiedy syn Veroniki ukończył czternaście lat zaczęły się pierwsze kłopoty. Starała się poświęcać mu jak najwięcej czasu, ale pracując po 10 i więcej godzin dziennie, aby zapewnić lepsze warunki życia również dla niego, zaczęła mieć problemy z utrzymaniem go w ryzach. Coraz bardziej zabierała go jej ulica, koledzy. Kończył kolejne klasy w szkole, ale z coraz gorszymi wynikami. Kochająca go bez granic matka początkowo solidaryzowała się z nim, kiedy twierdził, że wszystko to wynik dyskryminacji lub tego, że ten czy inny nauczyciel się na niego uwziął. Chodziła na spotkania z nauczycielami, albo z własnej woli, albo będąc wzywana na te spotkania. Po pewnym czasie zrozumiała, że narastające problemy to wynik niewłaściwego postępowania jej własnego syna. Rozmowy z nim nie dawały spodziewanego wyniku. W końcu rzucił on szkołę, mając szesnaście lat.
Nie podjął żadnej pracy. Był na utrzymaniu zaharowanej matki. Zaczął wracać coraz później do domu. Nie pomagały żadnej pouczenia, wymówki, groźby, a w końcu łzy. Hardział i coraz bardziej się oddalał od własnej matki. W końcu zniknął kompletnie. Próbowała nawiązać z nim kontakt. Prosiła o to jego kolegów. Otrzymywała jedynie od nich informację, że przekazali mu jej prośbę i że żyje on gdzieś tam w ciemnych zaułkach Toronto. Napomykano coś o handlu narkotykami.
W tym też czasie zaczęły się dla niej poważne problemy z władzami imigracyjnymi. Już nie pomagały prośby, powoływanie się na konieczność kształcenia i utrzymywania nieletniego syna. Wiedziano już, że syn z nią nie mieszka. Pojawił się w aktach nawet jakiś protokół, że syn jej jest w kręgu zainteresowania policji. Zażądano od niej kategorycznie, aby opuściła dobrowolnie Kanadę pod groźbą, że jeśli tego nie zrobi, to zostanie aresztowana i odstawiona na lotnisko w kajdankach.
Te ostatnie pół roku pobytu w Kanadzie było dla niej najgorszym okresem z jej dziewiętnastoletniego tutaj zamieszkiwania. Wracała myślami do dzieciństwa. Zamazał się jej obraz nędzy, w jakiej żyła jako dziecko i nastolatka. To tamte lata wydawały się jej szczęśliwe, beztroskie, ciepłe nie tylko klimatycznie, ale również ocieplane atmosferą rodzinną. Jej rodzice, choć biedni, to jednak kochali prawdziwą miłością swoją trójkę dzieci. Tutaj, w Kanadzie, Veronika poświęciła całe swoje siły dla jedynego syna, który okazał jej tak wielką niewdzięczność. Płakała nad swoim i jego losem. Winiła siebie, że nie potrafiła wykształcić w swoim synu, któremu dała wszystko, ten rodzaj miłości, którą darzyła ona sama swoich rodziców. Tam bieda, ale właściwe relacje międzypokoleniowe, a tutaj uderzający do głowy dziecku dobrobyt, który pozbawiał go uczuciowości synowskiej.
Veronika w końcu zrezygnowała z walki. Sama kupiła bilet na samolot do swojego wyspiarskiego kraju, o czym powiadomiła oficera imigracyjnego prowadzącego jej sprawę. Ten pochwalił jej decyzję, chyba nie rozumiejąc, jak wiele miała ona nadziei, przylatując tutaj, a jak okrutnie została ona z nich odarta. Wypowiedziała umowę najmu mieszkania. Spakowała część rzeczy do dwóch walizek, w tym trochę prezentów dla najbliższej rodziny, której nie widziała przez dziewiętnaście lat. Część jej rzeczy zgodziła się przechować jej najbliższa przyjaciółka. Bo Veronika jednak wierzyła, że znajdzie jakąś drogę powrotu do Kanady, a szczególnie powrotu do swojego jedynego, ukochanego syna. Starała się mu przekazać przez dawnych jego kolegów wiadomość, że odlatuje z Kanady. Miała nadzieję, że może to go skłoni do pożegnania się z nią. Nic z tego. Wylatywała bez kontaktu z synem od ponad pół roku.
Wsiadając do samolotu, ze łzami w oczach powiedziała: "ja nawet nie wiem, gdzie on teraz jest".
Aleksander Łoś