Liczyli na to, że po dotkliwej katastrofie szanse tego ambitnego młodzieńca będą duże. Faktycznie, po przyleceniu do Montrealu i oświadczeniu w tamtejszym biurze imigracyjnym na lotnisku o zamiarze starania się o pobyt stały uzyskał on czasowe pozwolenie. Najpierw uzyskał pomoc socjalną, a po uzyskaniu pozwolenia na pracę, podjął pracę jako kelner, a następnie, po przeszkoleniu, jako barman. Po kilku miesiącach przeniósł się do Toronto, gdzie uzyskał podobną pracę. Szybko też postarał się on o przyjęcie na studia biznesowe. Trwało to cztery lata.
Najpierw, po dwóch latach Maurice dostał wiadomość z ontaryjskiego biura imigracyjnego, że jego wniosek o stały pobyt w Kanadzie został oddalony, odwołał się od tego, ale po półtora roku decyzja była taka sama. Zaczęły się przetargi co do terminu odlotu do kraju rodzinnego, przy czym Maurice argumentował, że nie ma pieniędzy na bilet, bo wszystko wydał na bieżące potrzeby i opłacenie kolejnych kursów na uniwersytecie. Biuro imigracyjne zafundowało mu więc bilet lotniczy na Haiti przez Montreal, bo z Toronto nie ma bezpośredniego połączenia z tym wyspiarskim krajem.
Wspomnieć wypada, że kraj ten ma krótki "polski" epizod. To tam Napoleon posłał polskich legionistów dla stłumienia murzyńskiego powstania niewolników. Niewielu wróciło. Większość uśmierciły choroby tropikalne, część została zabita, a jeszcze inni przeszli na stronę powstańców walczących, tak jak Polacy, o wolność, pożenili się z Murzynkami i doczekali potomstwa, które, często nie wiedząc o tym dlaczego, nosi polsko brzmiące nazwiska. Maurice coś o tym ogólnie wiedział. Mimo swojego wykształcenia i inteligencji przegapił jeden szczegół stawiając się do odlotu z torontońskiego lotniska. Bilet rządowy pokrywał również koszt jednego bagażu o wadze ok. 23 kg, oraz bagażu podręcznego. On natomiast stawił się z dodatkowymi dwiema walizkami. Pracownica Air Canada zażądała opłaty za dodatkowy bagaż. On odmówił z prostej przyczyny. Nie miał pieniędzy.
Tak więc, mimo, że otrzymał już kartę pokładową to jednak nie odleciał, bo chciał zabrać ze sobą to co nagromadził, w tym prezenty dla swoich krewnych. Został odesłany do biura imigracyjnego aby się wytłumaczył. Jego bilet został skasowany.
W biurze imigracyjnym podjęto decyzję o ponownej próbie odesłania go do rodzinnego kraju dokładnie w tydzień od pierwszego podejścia. Kiedy przyszedł dzień odlotu, Maurice stawił się na lotnisku, podpisał zgodę na odlot i udał się do Air Canada celem oddania bagażu i otrzymania kart pokładowych, najpierw z Toronto do Montrealu, a następnie z Montrealu na Haiti. Miał odlecieć porannym samolotem.
Kiedy nie stawił się w Toronto na samolot do Montrealu, na który zamówiono mu odlot, jego bagaż został usunięty z samolotu. Wyglądało na to, że ponowna próba wysłania tego delikwenta się nie powiodła. Po kilku dniach nadeszła wiadomość od biura imigracyjnego mającego w nadzorze Haiti, że Maurice wylądował w rodzinnym kraju. Oczywiście bez bagażu (poza podręcznym), który pozostał w Toronto.
W tym całym procederze naruszono szereg zasad. Kartę pokładową mógł otrzymać, ale aby wejść do samolotu musiał się legitymować ważnym paszportem. Tak w Toronto, jak i w Montrealu pracownicy linii lotniczej wpuścili go do samolotów bez paszportu.
Dokument ten pozostał, wraz z innymi dokumentami, w biurze imigracyjnym w Toronto. Za kilka dni, na skutek kilku telefonów bagaż Maurice został wysłany na Haiti. Wysłano również na podany przez niego adres paszport. Tak skończyła się ta odyseja.
Historia Alberta, obywatela Kolumbii, była przeciwieństwem tego, co spotkało Maurice'a. Początki były podobne same, a więc chęć uzyskania stałego pobytu w Kanadzie zakończona niepowodzeniem po kilku latach starań, pracy bez nauki, co skutkowało tym, że nawet nie poznał on dobrze języka angielskiego, mimo kilkuletniego pobytu. Albert przebywał przez cztery lata w Ottawie. Sam kupił bilet na przelot do Toronto, a następnie do Bogoty. Stawił się w biurze imigracyjnym na lotnisku torontońskim po przybyciu z Ottawy. Jego dokumenty, wraz z paszportem, zostały dostarczone do tegoż biura i czekały na dostarczenie pracownikom Air Canada.
Albert stawił się w przepisanym czasie przed "rękawem" prowadzącym do samolotu odlatującego do Kolumbii, ale nie miał paszportu, więc odmówiono wpuszczenia go do samolotu. Czekano na dostarczenie paszportu z biura imigracyjnego. Na kilkanaście minut przed planowanym odlotem samolotu w końcu skontaktowano się z biurem imigracyjnym i uzyskano informację, że z uwagi na natłok zajęć nikt nie jest w stanie dostarczyć dokumentów, które nadeszły z Ottawy wraz z paszportem Alberta.
Ten wpadł w szał, ale wkrótce się uspokoił. Pracownica Air Canada posłała go do biura serwisowego, gdzie wydano mu kartę pokładową na następny dzień. Udał się on z kolei do biura imigracyjnego na lotnisku, gdzie przyjęto do wiadomości, że odlatuje on następnego dnia. Kolejną czynnością było odebranie bagażu usuniętego z samolotu lecącego do Bogoty.
Albert nie miał nikogo znajomego w Toronto. Odebrał bagaż i pojechał taksówką do pobliskiego motelu, gdzie zamierzał przeczekać czas do odlotu. Gdyby poczekał choć jedną godzinę to nie musiał by czekać z odlotem do następnego dnia, ponosząc przy tym koszty taksówki i motelu. Otóż, "jego" samolot odlatujący do Bogoty zawrócił tuż po starcie. Okazało się, że wystąpiły jakieś problemy techniczne. Pasażerowie wyszli z samolotu. Naprawa usterki trwała wprawdzie tylko trzy godziny, ale musiano zmienić załogę, z uwagi na opóźnienie, co spowodowało dalsze opóźnienie o dwie godziny. Gdyby Albert był w tym czasie na lotnisku to jego pechowa odyseja byłaby krótsza.
Na tym tle problem Martina, czarnoskórego, przystojnego, około 25-letniego mężczyzny z Karaibów wydaje się prozaiczny i nie skomplikowany, ale nie dla niego. martin przyleciał do Kanady, tak jak i tysiące innych jego ziomków, jak do "ziemi obiecanej". Bieda, bezrobocie, a tu chmara rozbawionych, beztrosko wyglądających turystów z Kanady. Martin postanowił sam spróbować dotrzeć na tę zimną północ, dającą szanse powrotu do rodzinnego domu z zasobem gotówki. Martin jeszcze wówczas nie wiedział jaki biznes rozkręci za zarobione w Kanadzie pieniądze, ale ze sprzątacza w knajpce, w której pracował, mógłby stać się jej właścicielem.
Legalnie starał się w Kanadzie o uzyskania statusu stałego rezydenta tego kraju. Dawało mu to prawo do legalnie wykonywanej pracy pomywacza i sprzątacza w restauracji. Ciułał zarobione pieniądze. Trochę posyłał matce. Poznał krajankę, od lat mieszkającą w Kanadzie, wkrótce z nią zamieszkał i planowali wspólną przyszłość: tu albo tam, czyli w ich rodzinnym kraiku.
Nagle przyszła wiadomość, która zburzyła te plany. Brat Martina zadzwonił, że ich matka jest umierająca. Martin podjął decyzję niezwłocznie. Zadzwonił do biura turystycznego, gdzie zamówił bilet lotniczy do swojego kraju. Z biletem tym przyjechał do biura imigracyjnego mówiąc, że dnia następnego musi wylecieć. Do tego potrzebował swój paszport, który był w dokumentach imigracyjnych. Urzędniczka imigracyjna obiecała wszystko załatwić informując go jednak, że tym sposobem zamyka on swój proces imigracyjny. Martin zgodził się na to. Uzyskał tylko to, że nie wydano w stosunku do niego decyzji o deportacji, ale o wydaleniu z prawem powrotu do Kanady, po pewnym czasie.
W czasie rozmowy jego i jego dziewczyny z urzędniczką imigracyjną jedną rzecz przegapili. Został on pouczony, że ma się stawić w biurze imigracyjnym na lotnisku trzy godziny przed odlotem samolotu. A oni stawili się na godzinę i pięć minut przed odlotem. Pędem udali się do stanowiska odlotów, ale było to już 58 minut przed odlotem samolotu. System komputerowy zamknął możliwość akceptacji pasażerów na ten odlot dwie minuty wcześniej. Służy to temu, aby nie było wymuszeń w stosunku do pracowników i aby był czas na załadowanie bagażu i terminowy odlot samolotów. Poradzono Martinowi aby udał się do biura sprzedaży biletów, celem zamiany biletu na dzień następny. Uczynił to i dzięki tolerancji pani sprzedającej uzyskał łączony, po tej samej trasie, bilet na dzień następny, bez zwyczajowo pobieranej dodatkowej opłaty za nie wykorzystanie biletu w dniu, na który został wystawiony.
Martin stawił się na odlot w dniu następnym z trzygodzinnym wyprzedzeniem, będąc dzień wcześniej pouczonym przez bileterkę, że ponieważ to będzie sobota i dużo pasażerów, powinien naprawdę przybyć wcześnie na lotnisko, bo kolejki mogą być nie tylko przed stanowiskami odpraw, ale i przed stanowiskami kontroli osobistej.
Tym razem wszystko przebiegło bez przeszkód i Martin odleciał, mając nadzieję, że jego umierająca matka poczeka na niego, a on będzie mógł jeszcze żyjącej, podziękować. Teraz chciał okazać jej miłość i powiedzieć, że on sam jest na dobrej drodze do szczęśliwszego życia, którego ona pragnęła dla swoich dzieci.
Aleksander Łoś