Maria, 25-letnia Filipinka, pochodząca z biednej, ale uczciwej, chrześcijańskiej rodziny od 18-tego roku życia pracowała w swoim rodzinnym kraju jako pielęgniarka. Ukończyła odpowiednią szkołę, zdała odpowiednie egzaminy i znalazła pracę w pobliskim szpitalu. Przeszła przez siedem lat pracy przez wszystkie stopnie wtajemniczenia od praktykantki do funkcji siostry oddziałowej.
Problemem były płace, niskie, i bez szans na większe podwyżki. Do Marii dochodziły wieści o starszych koleżankach z pracy, które jakimś sposobem urządziły się w innych, bogatszych krajach. Informowały swoich krewnych o dużym zapotrzebowaniu w tych krajach na osoby z ich zawodem, dobrej płacy i świetnych, w porównaniu z tymi rodzinnym kraju, warunkach pracy.
Najsilniejszym magnesem przyciągającym Marię były listy od jej koleżanki ze szkoły, która po dwóch latach pracy w szpitalu wyjechała do krewnych do Kanady, tam wyszła za mąż i pracowała w swoim zawodzie. Kilkakrotnie zapraszała Marię do przylotu i obiecała jej pomóc na początek. Maria była bardzo rodzinna i przez rok opierała się pokusie. Miała świadomość, że rozłąka z rodzicami i dwojgiem młodszego rodzeństwa może trwać kilka lat. W końcu, kiedy rodzice jej nie tylko nie sprzeciwiali się, a wręcz zaczęli ją zachęcać , powiadomiła koleżankę, że przylatuje na trzy miesiące, aby się zorientować w sytuacji.
Nie do końca była przekonana co do pozostania na stałe. Ale przez trzy lata nie brała urlopu, tak więc uznała, że nawet jeśli będzie wracała to po urlopie, który jej się uczciwie należał.
Koleżanka przytuliła ją jak własną siostrę. Były rówieśnicami, chodziły razem do szkoły, znały się też z pracy, ich rodziny były zaprzyjaźnione. Koleżanka miała półtoraroczną córeczkę. Maria zajęła się nią jak prawdziwa ciotka. Koleżanka była jej bardzo wdzięczna i najchętniej by ją trzymała w domu, nawet płacąc odpowiednie wynagrodzenie, ale wykazała się uczciwością i faktycznie, po dwóch miesiącach pobytu Marii, pomogła załatwić jej pracę. Była to praca w prywatnej przychodni, gdzie większość pacjentów stanowili Filipińczycy. Maria wykonywała na początek funkcje pomocnicze, a z czasem wszystkie, bo tak lekarze, jak i pozostały personel jakby zapomnieli, że nie ma ona uprawnień kanadyjskich do wykonywania tych czynności. Maria, po podszlifowaniu swojego angielskiego rozpoczęła i ukończyła kilka kursów pielęgniarskich w collegeu.
Trzymiesięczną wizę przedłużono o następnie trzy miesiące, a przed końcem tego okresu koleżanka zaprowadziła Marię nie do jakiegoś agenta imigracyjnego, ale do pani adwokat specjalizującej się w sprawach imigracyjnych.
Koleżanka chciała być pewna, że oddaje los swojej najlepszej przyjaciółki w najlepsze, fachowe ręce. Pani adwokat wystawiała słone rachunki, ale faktycznie zainicjowała proces imigracyjny fachowo. Dało to Marii możliwość pozostawania w Kanadzie aż proces się zakończy. Pierwsze zaproszenie Marii na rozmowę do biura imigracyjnego przyszło po roku. Odpowiedź przyszła po kilku miesiącach. Była to decyzja negatywna. Pani adwokat napisała odwołanie. Znowu, po roku nadeszła odpowiedź negatywna.
Tymczasem Maria poznała Filipa, swojego rówieśnika, który przybył przed laty do Kanady z rodzicami i wraz z nimi uzyskał obywatelstwo kanadyjskie. Pracował przy wytwarzaniu półproduktów spożywczych. Praca trudna, ale stabilna, z pewnym wynagrodzeniem. Mieszkał ze swoimi rodzicami, ale kiedy ożenił się z Marią, wynajęli samodzielne mieszkanie.
Po zawarciu związku małżeńskiego udali się do pani adwokat, która wyraziła radość z tego, że po zagrożeniu wydaleniem, Maria teraz już na pewno uzyska prawo stałego pobytu w Kanadzie. Przygotowała ponownie odpowiednie dokumenty, co kosztowało męża Marii kilka tysięcy dolarów. Ale wydawało się, że nie powinno być przeszkód w zalegalizowaniu pobytu Marii. Pani mecenas wiedziała o tym, że zmieniły się przepisy i że wprowadzono w takim przypadku możliwość starania się o pobyt stały w Kanadzie bez konieczności wyjazdu za granicę. Kiedy Maria i jej mąż wracali z przesłuchań i spotkań z pracownicą urzędu imigracyjnego pani mecenas oceniała bardzo pozytywnie poszczególne ich kroki, doradzała czekać i inkasowała za każdym razem po kilkaset dolarów.
Aż w końcu, urzędniczka imigracyjna powiedziała Marii, że musi wyjechać z Kanady, aby móc z zagranicy starać się o uzyskanie prawa powrotu, już zalegalizowanego.
Maria, zrozpaczona, ponownie udała się do pani mecenas, a ta, zamiast podjąć właściwe działania i wyperswadować urzędniczce imigracyjnej jej zupełnie dowolną decyzję, wykazała się bezradnością i doradziła dostosować się do tej decyzji. Nie miała skrupułów ponownie zażądać od Marii kilkuset dolarów za „poradę prawną”. Maria, po przeanalizowaniu z mężem całej tej sytuacji poinformowała urzędniczkę imigracyjną, że kupuje bilet lotniczy i wylatuje do rodzinnego kraju. Prosiła tylko o odesłanie jej paszportu do urzędu imigracyjnego na lotnisko. Jedyną możliwą była rezerwacja na sobotę, bo był to najatrakcyjniejszy dla turystów sezon letni. Bilety też były najdroższe. Ale Maria wykazała się poszanowaniem prawa, a nadto nie chciała sobie zrażać tej pani z urzędu imigracyjnego i zamykać sobie drogi do pomyślnego w końcu zakończenia sprawy. Zdecydowali, że poleci z nią, na te dwa miesiące załatwiania sprawy z zagranicy, jej mąż. Oboje załatwili sobie urlopy z pracy.
W sobotę, na trzy godziny przed odlotem, zgodnie z instrukcją pani urzędniczki imigracyjnej, stawili się na lotnisku.
W biurze imigracyjnym na terminalu, z którego mieli odlecieć, wyrażono zdziwienie, że Maria stawiła się do dobrowolnego odlotu. W urzędzie nie mieli bowiem jej dokumentów, w tym paszportu, bez którego odlot stał się nie możliwy. Nie było możliwości skontaktowania się z urzędniczką imigracyjną, która prowadziła jej sprawę, bo była na „zasłużonym”, weekendowym odpoczynku.
W poniedziałek z samego rana Maria wraz z mężem udała się do urzędu imigracyjnego, gdzie spotkały „ich” panią, która wprawdzie powiedziała „przepraszam”, ale nie bardzo było widać skruchy w zachowaniu. Poradziła Marii, aby zmieniła bilet na najbliższy możliwy termin i powiadomiła ją o tym, przesyłając jej bilet elektroniczny, lub jego kopię. Maria natychmiast to wykonała, co kosztowało ją i jej męża dodatkowo 520 dolarów. Odlot miał nastąpić za tydzień.
Tym razem stawili się oboje przed drzwiami biura imigracyjnego na lotnisku pięć godzin przed odlotem. To ich uratowało. Kiedy zadzwonili i powiedzieli z czym przychodzą, kierownik zmiany wyraził zdziwienia, bo nie miał na swoim biurku akt Marii. Zrobiło się zamieszanie.
Odszukano nazwisko urzędniczki imigracyjnej, która zajmowała się sprawą Marii. Zadzwoniono do niej. Ta najpierw stwierdziła, że wszak odlot ma nastąpić dnia następnego, ale po chwili krzyknęła „o Boże”, bo wzięła w rękę akta, które na dobrą sprawę powinna była odesłać na lotnisko tydzień wcześniej, i stwierdziła, że odlot jest zaplanowany za cztery godziny. Zobowiązała się sama przywieźć akta na lotnisko. Tak też się stało. Maria z mężem oddali bagaże, uzyskali karty pokładowe i godzinę przed odlotem czekali przed wejściem do „rękawa”.
Odlatywali wyrażając się bardzo krytycznie o niekompetencji i naciąganiu ich przez panią mecenas, oraz o kompletnym lekceważeniu swoich obowiązków przez urzędniczkę imigracyjną. Tylko za bilety lotnicze zapłacili razem ponad pięć tysięcy dolarów. Stwierdzili po latach doświadczeń, że w całym tym "biznesie" panuje kompletny bałagan. Odlatywali jednak z nadzieją, że uda im się w końcu te opory pokonać i wrócą szczęśliwie razem do Kanady.
Aleksander Łoś