Najczęściej dotyczy to problemów z remontami starych domów, starych mebli. Sam miałem problem ze znalezieniem zawiasu do starej szafki. Na rynku już takich zawiasów nie ma. Trzeba było coś pokombinować, aby drzwiczki z urwanym zawiasem, dalej funkcjonowały. Kiedyś zachwycił mnie polski mechanik z Mississaugi, który do mojego samochodu dorobił część z innej, bo właściwej nie było na rynku. Prawdopodobnie w szanującym się warsztacie kanadyjskim kazano by mi czekać w nieskończoność na tę część lub odprawiono by mnie z kwitkiem.
Kanadyjski system rekrutacyjny od lat odrzuca ludzi z talentem do wykonywania prac rzemieślniczych, remontowych, których dobre wykonywanie wymaga talentu i wieloletniej praktyki. Zrozumiałe jest, że w pewnych zawodach, np. elektryka, chodzi również o zabezpieczenie nas przed niebezpieczeństwem, gdyby prace zostały wykonane niefachowo, z naruszeniem wymaganych tutaj standardów. Ale pozostawiając za drzwiami fachowców, pozbawiamy się szybkiego i łatwego dostępu do usług, może prostych, ale jakże nam niezbędnych.
Marian, około 45-letni mężczyzna, pojawił się pewnego dnia na lotnisku torontońskim w okresie, kiedy już nie wymagano od Polaków wiz. Miał więc wszelkie dane, aby wyjść z lotniska i serdecznie przywitać się z kolegą, obywatelem Kanady, który przed laty wybył za chlebem z dolnośląskiego miasteczka, gdzie się urodził i dorastał. Nie zrobił tutaj jakiejś wielkiej kariery, ale nauczył się języka i pracował już od prawie dwudziestu lat w firmie remontowo-budowlanej, dorobił się domu i miał szczęśliwą rodzinę.
Odwiedził latem swoje rodzinne strony, spotkał się z rodziną i dawnymi kumplami. Kiedy wybywał z Polski, był to okres kryzysu politycznego i ekonomicznego, związanego z transformacją ustrojową Polski. Po prawie dwudziestu latach, kiedy przyleciał w odwiedziny, zastał wprawdzie swoje miasteczko bardziej zadbane, zaopatrzone, ale do problemów starych doszły nowe.
W miasteczku zlikwidowano kilka zakładów pracy, a kilka innych zmieniło profil i właścicieli. W kraju oficjalnie bezrobocie zeszło poniżej dziesięciu procent, ale albo popełniano błąd w obliczeniach, albo jego rodzinne miasto było wyjątkiem, bo tam bezrobocie musiało być co najmniej dwukrotnie wyższe. Tak mu się wydawało, bo widział wielu mężczyzn wałęsających się bez celu w normalnych godzinach pracy. Utwierdził się w tym przekonaniu po rozmowach z dawnymi kumplami.
Kiedy spotkał Mariana, kolegę ze szkolnej ławy, z zawodówki, ten pracował w zakładzie, którego właścicielem był cudzoziemiec. Zredukował on znacznie dawną załogę, doposażył zakład i ciągle go modernizował, ale płace były głodowe. Traktował Polskę jako kraj kolonialny, gdzie pracownikowi można płacić byle co i jeszcze oczekiwać za to pocałowania w rękę. Marian pokazał koledze miejsce swojej pracy, swój warsztat remontowo-naprawczy, gdzie dawniej wspólnie pracowali.
Marian był w tym zakładzie "złotą rączką". Wykonywał wszelkie prace hydrauliczne, elektryczne, drobniejsze remonty maszyn, prace budowlane, malarskie, był kierowcą, zaopatrzeniowcem itd. Kolega, mimo że przyleciał na urlop do Polski z dobrze zaopatrzonym portfelem, zorientował się szybko, że koszty utrzymania są prawie porównywalne do kanadyjskich. Kiedy Marian powiedział mu, ile zarabia, to kolega, przy kolejnym spotkaniu, zaproponował mu pomoc.
Marian długo się wahał, czy wybrać się do pracy w Kanadzie. Wszak miał otwarty rynek europejski, ale nie znał języków, i mimo że był doskonałym fachowcem, to jednocześnie stronił od ryzyka. Po kilku miesiącach jednak nie miał wyjścia. Właściciel zamknął zakład i nowej pracy Marian nie mógł znaleźć. Skorzystał więc z zaproszenia kolegi i przyleciał do Toronto.
Z samolotu LOT-u, którym przyleciał, odesłano na rozpytanie do oficera imigracyjnego trzy osoby. Dwie z nich po kilkunastu minutach odesłano do oczekujących na nie osób. Odpowiedzi Mariana na proste pytania, zadawane za pośrednictwem tłumacza, musiały wzbudzić wątpliwości rozpytującego go oficera, bo ten kazał mu usiąść i czekać.
Po mniej więcej godzinie tenże oficer zaczął przesłuchiwać Mariana. W czasie tej rozmowy dowiedział się o zawodzie Mariana, o tym, że właśnie stracił pracę, o zawodzie i miejscu pracy kolegi, do którego przyleciał. Przejrzał też bagaż Mariana i znalazł tam cały plik dokumentów wskazujących na wielostronność jego przygotowania zawodowego. Zapytał Mariana, po co wozi ze sobą ten plik dokumentów, skoro, jak zapewniał, przyleciał tylko na kilkutygodniowy urlop. Marian odpowiedział mu, że on, tzn. ten oficer, też chyba wozi ze sobą za granicę swoje prawo jazdy, jeśli takie posiada.
Nawet tym argumentem nie przekonał oficera imigracyjnego co do czystości swoich intencji. Faktycznie, to urzędnik ten właściwie ocenił, że intencją Mariana nie była turystyka, ale chęć podjęcia nielegalnie pracy w Kanadzie. Przepisy i trening, jaki odbył, kazały mu podjąć decyzję o zatrzymaniu Mariana i odesłaniu go do aresztu imigracyjnego.
Marian zadzwonił z aresztu do kolegi, który nie doczekał się go na lotnisku i wrócił do domu. Kolega obiecał pomóc Marianowi. Faktycznie, na drugi dzień przyjechał, aby go odwiedzić w areszcie, stawił się sam na rozprawę imigracyjną za trzy dni, ale nic nie wskórał. Zaangażował z kolei agentkę imigracyjną, która przybyła na kolejną rozprawę imigracyjną za tydzień. Ta przekonała sędziego imigracyjnego o niecelowości trzymania Mariana w areszcie. Sędzia wyznaczył kaucję dość wysoką, bo wynoszącą pięć tysięcy dolarów, i surowo zakazał Marianowi wykonywania nielegalnie pracy w Kanadzie. Na drugi dzień kolega wpłacił kaucję i po godzinie Marian opuścił areszt.
Inaczej miało wyglądać przywitanie i przyjęcie Marina. Wprawdzie przywiózł on ze sobą pół litra czystej, ale nawet to nie rozluźniło zupełnie atmosfery.
Jeszcze dwa dni obaj mężczyźni deliberowali, co robić dalej. Kolega miał świadomość ryzyka utraty kaucji, gdyby złapano Mariana na wykonywaniu nielegalnie pracy. Grunt już przygotował, uzgadniając z właścicielem firmy, też Polakiem z pochodzenia, o możliwości zatrudnienia na kilka miesięcy pomocnika. Wystawił Marianowi wspaniałe referencje. W firmie brak było rąk do pracy. Bo nie o dyplomy tam chodziło, ale o umiejętność remontowania starych domów, a szczególnie zastąpienia starych instalacji nowymi. W końcu panowie podjęli ryzyko. Marian zobowiązał się, że gdyby wpadł, to z zarobionych pieniędzy odda kumplowi kwotę kaucji, gdyby ta miała w tych okolicznościach przepaść.
Kolejnego dnia Marian przybył wraz z kolegą w roboczym ubraniu, które przywiózł ze sobą z Polski, do miejsca pracy. Właściciel nie pytał za bardzo o szczegóły, przydzielając Mariana do pomocy jego koledze.
Przed upływem trzech miesięcy Marian opuścił Kanadę, nie chcąc narażać kolegi na jakieś przykrości. I tak, codziennie jadąc do pracy, czuł, że ponoszą obaj duże ryzyko. Z wykonywaniem prac nie miał problemów, a po trzech miesiącach mógłby wykonywać większość prac zupełnie samodzielnie.
W ostatnim dniu pracy właściciel dał Marianowi kilkusetdolarową premię i oświadczył mu, że spróbuje załatwić w urzędzie pracy i we władzach imigracyjnych legalne ściągnięcie go tutaj do pracy. Bo taka "złota rączka" była właśnie potrzebna w tej firmie. Marian odlatywał z nadzieją, że jeszcze tu wróci.
Aleksander Łoś