Najpierw pojawili się ci dwaj kumple. Obaj w podobnym wieku, około pięćdziesiątki. Obaj pochodzili z Mazur, ale Kazik już w wieku dwudziestu dwóch lat wyjechał stamtąd na Śląsk, gdzie przepracował w kopalniach kilkanaście lat. Wspominał te lata ciężkiej pracy, a szczególnie pamiętał katastrofy górnicze w swojej kopalni i w tych pobliskich. Nie miał złudzeń, że główną przyczyną katastrof związanych z wybuchem metanu były oszczędności w zakupie i dobrej eksploatacji drogich czujników i urządzeń pomiarowych. On przeżył, ale kilku górników, których znał, przypłaciło to życiem. Miał uraz do pracy pod ziemią. Przyleciał do Kanady i tutaj wykonywał tylko prace na powierzchni ziemi.
Swojego kompana z sumiastymi wąsami poznał po dwóch latach pobytu w Kanadzie. Marcin pracował już wtedy w firmie, do której dołączył Kazik. Dla niego była to prawdziwa próba sił. Bowiem przez ostatnie kilkanaście lat pracował jako strażak. Wprawdzie brał udział w ćwiczeniach i akcjach strażackich, ale to było nic w porównaniu z wysiłkiem, jaki zaaplikował sobie w Kanadzie.
Obaj pracowali przez cztery lata przy odkopywaniu fundamentów, zwykle starych domów i zabezpieczaniu przed przeciekami. Jak obaj twierdzili, żaden Kanadyjczyk by się tej pracy nie podjął. Udział jakiegokolwiek sprzętu mechanicznego przy tego rodzaju pracy jest minimalny. Głównie to kilof, szpadel i praca mięśni ludzkich. Pracę swoją określali "ziemia-powietrze". Kiedy docierali do dna głęboko osadzonych fundamentów, to wyrzut ziemi z głębokiego dołu wymagał sporego wysiłku. W ich firmie jedynie właściciel, Polak z pochodzenia, miał obywatelstwo kanadyjskie. Pozostali to nielegalni imigranci, głównie Polacy.
Marcin był wcześniej, w czasie swojego sześcioletniego, nielegalnego pobytu w Kanadzie, zatrzymywany przez policję dwukrotnie. Ale za każdym razem, po sprawdzeniu jego danych, pozwalano mu iść swoją drogą. Tym razem zawinił zbyt słaby nacisk buta szefa na pedał hamulca. Odwoził swoich trzech pracowników po pracy do ich mieszkań. Na "stopie" przystanął, ale nie zatrzymał się zupełnie. Po przejechaniu skrzyżowania zobaczyli jadący za nimi samochód policyjny z migającym "kogutem" na dachu. Szef zatrzymał samochód. Policjant sprawdził jego dokumenty i wlepił mu mandat oraz powiedział o utracie punktów. Sprawdził też dokładnie dane trzech pasażerów. Ustalił, że wszyscy byli przybyszami z Polski, z tym że jeden nie przekroczył jeszcze okresu legalnego pobytu w Kanadzie i ten został zwolniony. Natomiast Marcin i Kazik, którzy przebywali w Kanadzie nielegalnie sześć lat, zostali osadzeni w areszcie imigracyjnym.
Obaj starali się wcześniej o pobyt stały w Kanadzie, ale uzyskiwali decyzje negatywne. Ostatecznie ich agenci imigracyjni wysłali odwołania do sądu. To wydłużyło ich pobyt w areszcie, ale w końcu, po trzech miesiącach codziennej konsumpcji kurczaków, zostali deportowani do Polski.
Przez dwa tygodnie ich towarzyszem niedoli był Marek, który przyleciał do Toronto z Londynu, gdzie przebywał od roku i pracował w firmie polonijnej.
Po roku pracy wziął sobie pięciodniowy urlop z zamiarem odwiedzenia kumpla, który mieszkał na stałe w Kanadzie. Trudno powiedzieć, co spowodowało, że ten około 25-letni, dobrze zbudowany młodzian podpadł oficerowi imigracyjnemu na lotnisku. Oficer ten napisał w swoim raporcie, że nie wierzy, aby celem przylotu Marka do Kanady były tylko cele turystyczne. Podejrzewał, że faktycznym jego zamiarem była chęć podjęcia nielegalnie tutaj pracy. Może w zamysłach Marka było rozpoznanie, czy istniałaby szansa "zaczepienia się" w Kanadzie. Takie sugestie robił jego kumpel, który go zaprosił.
Przesłuchujący Marka oficer imigracyjny obiecał, że odeśle go do Londynu jak najszybciej. Nie spełnił swoich obietnic. Z jakiegoś powodu Marka potraktowano jako tego, który zamierza postawić legalnie nogę na ziemi kanadyjskiej i przez dwa tygodnie wałkowano jego sprawę w sądzie imigracyjnym.
A on prosił o jak najszybsze odesłanie go do Londynu. Dzwonił do szefa do Londynu, który najpierw dopytywał się, czy Marek przyleci po pięciodniowym urlopie, bo ma pilne prace.
W końcu poinformował go, że jeśli jego nieobecność się przedłuży, to będzie musiał zatrudnić na jego miejsce kogoś innego. Kiedy już ostatecznie zapadła decyzja, że Marek ma być odesłany z Kanady, to pojawiła się wątpliwość, gdzie ma być odesłany. Bo wprawdzie przyleciał z Anglii, ale miał paszport polski. Nie bardzo przyjmowano do wiadomości, że Polacy mogą poruszać się swobodnie po prawie całej Europie i pracować legalnie w większości krajów Starego Kontynentu. W końcu odesłano go tam, skąd przyleciał.
Ale dane mu było poznać nie tylko Kazika i Marcina i wysłuchać opowieści o ich losach tak w Polsce, jak i w Kanadzie, ale również Tadka, którzy przybył do aresztu jako ostatni, ale i wyszedł też najszybciej. On również przebywał w Kanadzie sześć lat.
Zapuścił tutaj korzenie. Ożenił się z dziewczyną polskiego pochodzenia, która automatycznie wraz z rodzicami otrzymała już przed laty obywatelstwo kanadyjskie. Znał on dość dobrze angielski. Szybko znalazł dobrą pracę.
Jego żona też miała dobrą pracę. Tuż po ślubie kupili dom, ładnie go urządzili. Pomagali innym imigrantom w zaaklimatyzowaniu się tutaj, w znalezieniu im pracy. Prowadzili otwarty dom, do którego każdy mógł wpaść, aby coś wypić i pogadać. Urodziła się im córeczka. W niedzielę zaplanowany został jej huczny chrzest. A w czwartek Tadek został zatrzymany przez oficerów imigracyjnych w swoim domu. Przyszli po niego, mając dokładny jego adres i jego dane. Tadek był przekonany, że było to następstwem donosu.
Podejrzewał też, kto to zrobił. W ostatnim okresie pomagał m.in. jednemu przybyszowi z Polski. Znalazł mu pracę, to w jego domu poznał on dziewczynę polskiego pochodzenia, która miała stały pobytu w Kanadzie. Tadek widział, że ci dwoje się spotykają. Był szczęśliwy, że może kolejnemu krajanowi uda się ułożyć tutaj życie. Oboje wiedzieli, że Tadek jeszcze nie ma uregulowanego pobytu w Kanadzie. Kilka dni przed aresztowaniem do Tadka zadzwoniła wspomniana dziewczyna i poinformowała go, że jej chłopak został aresztowany przez oficerów imigracyjnych i osadzony w więzieniu.
Wyszło bowiem na jaw, że wcześniej w Polsce odsiadywał wyrok za włamanie. Tak więc nie osadzono go w areszcie imigracyjnym, tylko w bardziej zabezpieczonym więzieniu. Dziewczyna ta powiedziała Tadkowi, że jest przekonana, że chłopak jej wpadł na skutek donosu kogoś, kto wiedział o nim wiele. Groziła, że nie daruje temu, kto to zrobił. Tadek był przekonany, że w swojej złości doniosła też na niego.
Nie wzięła pod uwagę, że to on pomagał jej chłopakowi i jego intencją było mu tylko pomóc, a nigdy zaszkodzić.
Chrzciny córeczki Tadka odbyły się bez jego udziału. Dopiero w poniedziałek odbyła się rozprawa imigracyjna, w czasie której podjęta została decyzja o wypuszczenia go na wolność za kilkutysięczną kaucją. Jego agent zaprezentował dokumenty świadczące o tym, że Tadek żyje w legalnym związku z obywatelką Kanady, że ona go sponsoruje i że mają wspólne dziecko. Istniała duża szansa, że po kilku miesiącach Tadek uzyska status stałego rezydenta Kanady.
W okresie, kiedy zniesiony już został obowiązek posiadania wiz przez obywateli Polski przybywających do Kanady, dość rzadko Polacy trafiali do aresztu imigracyjnego. Pobyt aż czterech w tym samym czasie był zupełnym ewenementem. Przypominało to dawne czasy, kiedy uciekinierzy z komunistycznej lub postkomunistycznej Polski stanowili dość liczącą się grupę aresztantów.
Losy tych czterech sympatycznych panów były różne, ale co ich łączyło, to to, że z jakichś przyczyn trafili do kanadyjskiego aresztu imigracyjnego. Dwóch, bo pracowali tu dość długo nielegalnie i wpadli przez przypadek, jeden, bo wzbudził podejrzenie, że zechce tu nielegalnie pracować, a ostatni, ponieważ nie zakończył procesu zalegalizowania swojego pobytu w Kanadzie i trafił w swoim życiu na rozhisteryzowaną kobietę, która w swojej złości siekła na prawo i na lewo, nie zważając na konsekwencje.
Aleksander Łoś