Odebrałem tego około 25-letniego Rumuno-Węgra od załogi samolotu Air Canada, który przyleciał z Calgary. Musieliśmy oczekiwać kilka godzin na jego samolot do Budapesztu, skąd z kolei miał lecieć do Bukaresztu, a stamtąd, już autobusem, do swojego rodzinnego miasta w enklawie węgierskiej.
Ale zacznijmy od początku. Bo historia tego młodego człowieka doskonale nadawałaby się na scenariusz do filmu kryminalno-przygodowego. Nic nie wskazywałoby na to, że ten młody człowiek, z zapyziałego miasteczka, przewędruje kawał świata. Bo pod reżimem Słońca Karpat (i dziesiątków innych tytułów), czyli prezydenta Ceausescu, chłopcy w jego wieku mogli najwyżej pomarzyć, aby wybić się w jakimś sporcie, co dawało możliwość wyjazdu za granicę. Pozostała, ogromna większość mogła najwyżej udać się do uzdrowisk nadmorskich, aby tam spotkać cudzoziemców i z nimi (nielegalnie) pohandlować lub ich oszukać (na "przewałkę", czyli zamiast pieniędzy wcisnąć frajerowi pocięte gazety), albo zwyczajnie okraść.
Nasz bohater nie miał wytrwałości do sportu, choć kopał piłkę wraz z rówieśnikami, był dobrze zbudowany i dbał przez całe swoje życie o dobrą kondycję fizyczną. Najpierw przydało mu się to, kiedy wraz z kilkoma innymi kumplami postanowił się wydostać z kraju. Był to wprawdzie już okres po-Ceaucescu, ale granice ciągle były dość dobrze pilnowane przez jego pogrobowców.
Chłopaki, podobnie jak polski przywódca "Solidarności", dokonali najpierw swojego wielkiego skoku przez płot, też w porcie, z tą różnicą, że ich celem nie była pomoc w zmianie ustroju państwa, lecz zwykła ucieczka z niego. Chłopcy po pokonaniu w ciemnościach płotu oddzielającego ich od nabrzeża portowego znaleźli się na terenie składu kontenerów.
Nie namyślając się długo (było ich czterech osiemnastolatków), dostali się do jednego z nich. Był wypełniony prawie do połowy jakimiś paczkami. W ciemności trudno było rozpoznać, co to było. Młodzieńcy odsunęli szereg z nich, zbudowali sobie jakby pokoik w środku i na zewnątrz poukładali paczki tak, że w pełni zamaskowali swoją obecność w środku.
Rano robotnicy dopakowali kontener podobnymi paczkami, a wieczorem kontener został umieszczony na statku i ten ruszył po kilku godzinach.
Młodzieńcy nie wiedzieli, dokąd płyną i jakiej bandery był to statek. Zaopatrzyli się w dość dużą ilość żywności, ale zabrali tylko po kilka butelek płynów. Już pierwszego dnia rozpruli pierwszy karton i zobaczyli, że w środku znajdują się butelki z winem. Ono miało być głównym ich napitkiem przez całą, trwającą dziesięć dni podróż. Dokładnie nie wiedzieli, ile dni płynęli. Mieli krótki postój w jakimś porcie. Później dowiedzieli się, że był to port włoski. W końcu ich kontener został przeniesiony przez dźwig ze statku i postawiony na lądzie.
Po kilku godzinach drzwi kontenera zostały otwarte i kiedy wypakowano pierwsze paki, ze środka wyskoczyła czwórka "diabłów". Wyglądali oni okropnie: brudni, śmierdzący, pijani. Złapani zostali szybko przez służby portowe i odstawieni, najpierw do posterunku policji, a później do aresztu imigracyjnego. Wtedy to zrozumieli, że znaleźli się w Montrealu, w Kanadzie.
Po wstępnym przesłuchaniu wypełnili (przy pomocy tłumacza) dokumenty mające im przyznać status uciekinierów politycznych. Ktoś tam im pomógł i po kilku dniach zostali zwolnieni z aresztu. Kolejne bratnie dusze udzieliły im pomocy i już po kilku dniach mieli pierwsze dokumenty legalizujące ich pobyt, jakieś pieniądze i lokum. Trzeba się było rozejrzeć, co robić dalej.
Nie znali języka angielskiego, ale uzyskali informację o miejscu spotkań ich rodaków. Szybko się tam udali. Fajna to była ferajna. Szybko zostali wciągnięci do wspólnych interesów. Faktycznie były to głównie interesy, bo trudno mówić o pracy. Tej w zasadzie się brzydzili. Gdzieś tam pracowali po kilka dni, ale to dawało niezbyt wiele dochodów i trzeba było się narobić.
Najpierw "banda czterech", pod kierownictwem bardziej doświadczonego krajana, obeznała teren i zaczęła odwiedzać duże sklepy samoobsługowe, tak spożywcze, jak i przemysłowe. Już po kilku takich wizytach rozpoczęli dokonywać kradzieży. Część towaru przeznaczali na własną konsumpcję, a szczególnie wyroby przemysłowe szły do paserów, za co otrzymywali około 20-30 proc. ich wartości. Trwało to pierwsze kilka miesięcy.
W tym czasie nasz bohater poznał fajną dziewczynę rumuńskiego pochodzenia, ale która przybyła do Kanady dużo wcześniej ze swoimi rodzicami i już miała obywatelstwo kanadyjskie. Romans zakończył się małżeństwem. Młodzi małżonkowie szybko wynajęli samodzielne mieszkanko. Jeszcze w okresie narzeczeńskim dziewczyna zorientowała się, czym trudni się jej chłopak, i ukrywała to przed swoimi rodzicami. Na ich ustawiczne pytanie w tej sprawie odpowiadała, że prowadzi on interesy. Miał dużo forsy, imponował jej i wciągnął ją do swojej wesołej paczki.
Rodzaje przestępczej działalności naszego bohatera poszerzały się coraz bardziej, aż doszedł do czegoś zupełnie wysublimowanego. Został dopuszczony do klubu arystokracji złodziejskiej, czyli do tych, którzy przy pomocy podrobionych lub skradzionych kart kredytowych obrabiali automaty bankowe. Wyżej od niego stali tylko ci, którzy zajmowali się wyrobem takich kart, bo oni zgarniali "śmietankę", nie narażając się bezpośrednio na nakrycie przez policję.
Początkowo "pracowali" w Montrealu i okolicach. Po roku otworzyli jakby filię w Toronto. W końcu nasz bohater przeniósł się tutaj na rok. Kiedy zaczęło być gorąco, bo policja zabrała się poważniej za ściganie tego rodzaju przestępczości, wrócił ponownie do Montrealu Obrabiał też automaty w Ottawie i Quebecu. Ale w końcu opracowany został plan dużego skoku.
Miejscem akcji miał być Winnipeg. Grupa dziewięcioosobowa została wyposażona w dużą liczbę kart do automatów bankowych. Mieli zamiar uzyskać z tego jednego skoku około 400 tysięcy dolarów. Działali ostrożnie.
Wynajęli pokoje w średniej klasie hotelu i dali sobie dwa dni na adaptację i rozpoznanie. Znali już język angielski i obyczaje kanadyjskie, tak więc nie rzucali się w oczy.
Położyli się w błogim spokoju spać, planując na drugi dzień pierwsze "brania". Nagle ze snu wyrwało ich potrząsanie za ramiona. To grupa operacyjna policji z Toronto, po uzyskaniu danych od płatnego informatora, zrobiła nalot na ten hotel. Wyjęli całą grupę jak rybacy ryby z sieci. Potem był szybki proces sądowy i nasz bohater dostał osiem miesięcy więzienia. Czas w więzieniu się dłużył, choć wykorzystywany był na intensywne ćwiczenia fizyczne, poznawanie nowych ludzi i zapoznawanie się z innymi technikami kryminalnymi.
W końcowej fazie pobytu w więzieniu zaczęli go odwiedzać oficerowie imigracyjni, którzy ostatecznie doręczyli mu decyzję o deportacji. Znaczyło to, że już miał zamkniętą drogę powrotu do Kanady i procedura o uznanie go za uciekiniera politycznego została zakończona. Nasz bohater tym się specjalnie nie przejmował. Wiedział bowiem, że jako ożeniony z obywatelką Kanady, może skorzystać z "silniejszego prawa" mówiącego o łączeniu rodzin. Miał pieniądze, wynajął adwokata specjalizującego się w sprawach imigracyjnych. Ten wystąpi do ministra ds. imigracji o umożliwienie jego klientowi wspólnego zamieszkiwania w Kanadzie z małżonką. W większości przypadków taka zgoda zostaje udzielona.
Już na lotnisku torontońskim nasz bohater zakupił sobie za dziesięć dolarów czapkę z emblematem Kanady i za sześćdziesiąt dolarów komplet trzech butelek kanadyjskiej whisky. To na przywitanie z kumplami, których nie widział siedem lat. Przed wejściem do samolotu powiedział: "będę tu z powrotem za rok".
Aleksander Łoś