Tę parę argentyńską spotkałem w czasie ich wydalania z Kanady. On, 33-letni, przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna, z lekko kręconymi kruczoczarnymi włosami, jakby lekko śniady, prawdopodobnie Kreol, czyli lekko zabarwiony potomek hiszpańskich konkwistadorów. Ona, 21-letnia, wysoka, bardzo szczupła, lekko rozjaśniona ciemna blondynka, ze starannie ułożoną w drobne strączki fryzurą, z orlim nosem, raczej przeciętnej urody, ale z pięknym uśmiechem i swobodą bycia. Oboje mówili dość dobrze po angielsku, a więc możliwa była dłuższa konwersacja.
Początkowo jakby z obawą, onieśmieleniem, dzielili się informacją o swoich losach. Początkowo jakby mieli żal, że tak się to wszystko kończy. Ale młodość, radość życia, optymistyczne charaktery wzięły górę i gaworzyli już na wesoło. Działo się to wszystko w czasie ich pośpiesznych zakupów w strefie bezcłowej. Czego najbardziej szukali? Zainteresowały ich najbardziej pluszowe łosie. Kupili dwa: białego i brązowego. Powiedzieli, że są rodzicami chrzestnymi dwojga małych dzieci ich przyjaciół. Pytali, który z łosi będzie lepszym prezentem dla którego dziecka. Zdecydowali, że ten biały będzie dla starszego, a brązowy dla kilkunastomiesięcznej dziewczynki, bo mniej brudzący się. Sprzedawczyni zachęcała ich, aby kupili również komplet trzech butelek kanadyjskiej whiskey, bo to dobry prezent i dużo tańszy w sklepie bezcłowym, ale odmówili, mówiąc, że oni w zasadzie mocnego alkoholu nie piją. Już w ostatniej chwili przed zamknięciem kiosku on zabrał z półki jedną butelkę tego trunku, mówiąc, że to będzie prezent dla przyjaciela. Widać było, że nie mieli problemów finansowych. Swobodnie wydawali pieniądze, ale z rozsądkiem i raczej myśląc o przyjaciołach i rodzicach, niż o sobie.
Pochodzili z małego miasteczka z północnej części Argentyny. Mówili, że na początku czerwca w ich miasteczku jest zima, ale od razu zastrzegli, że to nie taka jak w Kanadzie. Temperatura spada do zera kilka nocy w okresie całej zimy. Jest chłodno, ale nie przeraźliwie zimno jak w Kanadzie.
Pierwszy raz przybyli do Kanady przed trzema laty. Byli świeżo po ślubie i postanowili rozpocząć lepsze życie, niż to, jakie mogli wieść w pogrążonej w głębokim kryzysie Argentynie. Przybyli jako turyści, ale dość szybko zwrócili się do władz imigracyjnych o przyznanie im statusu stałych rezydentów Kanady. Procedura trwała około dwóch lat. Na wszystkich szczeblach uzyskali decyzje negatywne. Argentyna bowiem miała problemy gospodarcze, ale nie polityczne. Trudno było udowodnić, że byli prześladowani w swoim kraju, lub też że grozi im niebezpieczeństwo, kiedy tam wrócą. Po pogodzeniu się z losem, wrócili dobrowolnie do swojego rodzinnego kraju. Taka decyzja dawała im szansę powrotu do Kanady bez czynienia wstrętów przez władze kanadyjskie.
Zapytałem tę szczęśliwie wyglądającą, choć będącą w trudnym momencie życia parę o ich wykształcenie, zawody. On oświadczył, że jest z wykształcenia dentystą i był właścicielem kliniki dentystycznej w swoim miasteczku. Dodał zaraz, że praca ta go nie pasjonuje i nie daje dochodów, które można osiągnąć w tym zawodzie w Kanadzie. Próbował nostryfikować swój dyplom w Kanadzie, ale, jak powiedział, na przeszkodzie stała słaba wówczas znajomość języka angielskiego i zrezygnował z tego zamiaru. Ale nie tylko dlatego. To, co go faktycznie interesowało, to zwierzęta.
Powiedział, że powinien był studiować weterynarię i służyć zwierzętom raczej niż ludziom swoimi umiejętnościami. Już w autobusie wiozącym nas do terminalu zagranicznego objawił swoją pasję do zwierząt. Inna pasażerka – Argentynka, miała w torbie maluteńkiego pieska, jak mówiła, suczkę. To mikroskopijne zwierzątko ogromnymi oczyma śledziło wszystko dookoła z uwagą. Jose natychmiast zaczął drapać ją za uszami i pod szyją, co sprawiało suczce ogromną przyjemność, choć początkowo szczerzyła malutkie ząbeczki. Margarita powiedziała, że Jose ma w ich domu, gdzie mieszkają z jego rodzicami, dużą liczbę zwierząt, w tym dwie małpy. Zajmuje się tym zwierzyńcem w czasie ich nieobecności mama Jose.
Margarita powiedziała, że jest zawodową tatuażystką. Nauczyli się tego zawodu od przyjaciela Jose. Nie uważali się za wybitnych artystów w tym zawodzie. Mówili, że są raczej rzemieślnikami, i podziwiali np. Chińczyków, którzy, według nich, są prawdziwymi artystami w tej materii. W czasie swojego pierwszego pobytu w Kanadzie uprawiali swój nowo-wyuczony zawód w dwóch miejscach: w Vancouverze i Niagara Falls. Odpowiadał im bardziej klimat tego pierwszego miejsca, bo cieplej, szczególnie zimą, duża liczba turystów na plażach, a więc i duża liczba klientów. Jak mówił Jose, mają opracowanych kilkanaście wzorów, w tym kwiaty i zwierzęta, i to proponują klientom. Po wyborze wzoru zabierają się do pracy. Widać, że lubią swoje zajęcie. Ale sami, jak zgodnie oświadczyli, nie mieli na swoich ciałach ani jednego tatuażu. Tak więc traktowali swój zawód raczej z dystansem, niezbyt emocjonalnie, bez dawania przykładu na sobie, z tego co potrafią. Wiedzieli o nieodwracalności tatuaży, chyba że po poniesieniu znacznych kosztów na operację plastyczną.
Po powrocie do Argentyny z miejsca planowali powrót do Kanady. Wprawdzie Jose wznowił swoją praktykę dentystyczną, ale bez entuzjazmu. Margarita prawie nie miała klientów w małym, prowincjonalnym miasteczku północnej Argentyny. Podtrzymywali żywo nawiązane w Kanadzie kontakty towarzyskie. Kiedy po roku wrócili do Kanady, nie mieli problemu z uzyskaniem prawa turystycznego pobytu tutaj przez okres pięciu miesięcy. Taki planowali pobyt w Niagara Falls, czyli przez okres sezonu letniego, kiedy przez to miasteczko ze słynnymi wodospadami przelewa się tłum turystów.
Szczególnie liczyli, wobec wcześniejszego doświadczenia, na turystów amerykańskich. Mówili, że mieli nawet stałych klientów, którzy po pierwszych udanych tatuażach wracali, aby uzyskać na skórze dalsze stałe ozdoby.
Większy talent w tym rzemiośle wykazywała Margarita i ona była jakby szefem tego małżeńskiego biznesu w Kanadzie. Po przylocie do Toronto zostali odebrani przez przyjaciół z Niagara Falls, u których wynajęli ładny pokój. Już po dwóch dniach, w ciepły dzień majowy Margarita i Jose otworzyli swój kramik na chodniku tuż przy wodospadzie. Mieli rację, klientów nie brakowało i oddychali tym powietrzem i atmosferą, która była ich marzeniem przez ostatni rok. Wszystko układało się bez problemu przez trzy tygodnie.
I nagle przed zajętą dwoma klientami parą stanęło dwóch policjantów i dwóch cywilów. Poprosili o dokumenty. Otrzymali paszporty argentyńskie z wizami turystycznymi. Zapytano ich o zezwolenie na pracę w Kanadzie. Jose i Margarita od razu wiedzieli, że to już koniec. Takich zezwoleń nie mieli. Zostali aresztowani i osadzeni w małym areszcie imigracyjnym w Niagara Falls. Po kilku dniach zostali przetransportowani do aresztu torontońskiego.
Tutaj od razu oświadczyli sędziemu imigracyjnemu, że chcą wracać dobrowolnie do Argentyny. Wiedzieli, że jakiekolwiek starania o przedłużenie pobytu w Kanadzie nie mają szans powodzenia. Przedłużałby się im tylko pobyt w areszcie.
Dość przykro było patrzyć na kajdanki na ich rękach w czasie transportu na lotnisko. Byli wdzięczni, kiedy szybko zostali z nich uwolnieni. Widać po nich było radość życia, pogodzenie się z losem, jeśli chodzi o przygodę z Kanadą, ale jednocześnie wyrażali pragnienie poprawy własnego bytu.
Wspomnieli o możliwościach uprawiania swojego ulubionego zawodu wykonawców tatuaży w innych, zasobnych krajach.
W ostatniej niemal chwili ujawnili, co było przyczyną ich aresztowania. Był to donos "konkurencji", jak powiedziała Margarita. Komuś, kto miał stały pobyt w Kanadzie i wykonywał tatuaże w Niagara Falls, zabierali część klientów. Musiał jakoś wywąchać, że nie mają stałego pobytu w Kanadzie i zezwolenia na pracę.
Jeden telefon wystarczył, aby pozbyć się konkurentów.
Aleksander Łoś