Otóż, nie tylko do Brazylii biali koloniści ściągali czarnych niewolników, kiedy okazało się, że miejscowych Indian nie da się przymusić do pracy w spiekocie, a nadto było ich mało. Nieliczni trafili też do majątków hiszpańskich kolonizatorów w Kolumbii. Nie było ich wielu, bo też w Kolumbii nie rozwinęła się wielohektarowa gospodarka rolna, głównie ponieważ nie sprzyjały temu warunki naturalne, a nadto państwo to położone jest nad Pacyfikiem, skąd eksport produktów do Europy czy wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej byłby zbyt kosztowny. Ale jednak jakaś nieliczna grupa czarnych obywateli, po okresie kolonialnym i niewolnictwa, pozostała. To oni byli rodzicami Marii.
Mieli troje dzieci: dwie córki i syna. Maria była młodszą z sióstr. Rodzice, mimo że im się nie przelewało, zadbali o to, aby dzieci zdobyły godziwe wykształcenie. Wszyscy ukończyli szkoły średnie, siostra i brat Marii nadto ukończyli dwuletnie college'e zawodowe, a Maria poszła najwyżej, bo ukończyła pedagogikę na uniwersytecie. Po studiach uczyła najpierw dorosłych półanalfabetów, a następnie wyspecjalizowała się w nauczaniu początkowym. Przez kilka lat uczyła w pierwszych klasach szkoły podstawowej języka hiszpańskiego, początków matematyki i nauk przyrodniczych.
Lubiła swoją pracę, choć bycie nauczycielem nie jest łatwe w tym szarpanym konfliktami kraju. Jak twierdziła Maria, nauczyciele byli, w okresie gdy ona była tam nauczycielką, drugą, po dziennikarzach, grupą zawodową najbardziej narażoną na utratę życia.
Z jednej strony, jako pracownicy państwowi, byli postrzegani przez innych jako grupa uprzywilejowana, z zagwarantowanymi dochodami, popierająca "reżim". Ale strona rządowa też nie była z nich zadowolona, bo po pierwsze, nauczyciele w większości mieli poglądy lewicowe, proludowe, a nadto mieli silne związki zawodowe, też "lewackie", które nie dawały za bardzo skrzywdzić swoich członków agresywnym politykom. Z kolei różnej maści partyzantka, czy to lewacka, czy to po prostu bandycko-narkotyczna, składająca się zwykle z ludzi prymitywnych, nie darzyła nauczycieli estymą. Byli więc oni ofiarami napadów, rabunków, gwałtów, tortur i mordów.
Ale praca pedagogiczna dawała wielu z nich, w tym Marii, satysfakcję, tak więc lawirowali w tym labiryncie, aby jakoś przetrwać. Borykali się m.in. z problemami płacowymi. Część tylko miała zagwarantowane stałe, pewne dochody. W przypadku Marii były to odnawiane co trzy miesiące kontrakty, co tworzyło sytuacje stresowe, z niepewnością, czy będzie kontynuacja pracy i płacy.
Maria, dość ładna, młoda kobieta, napotkała też w miejscu pracy swoją pierwszą i jedyną miłość. Do jej szkoły, w ramach jakiegoś programu pomocowego, przyjechał do pracy jako nauczyciel młody Hiszpan. Po jakimś czasie zawiązał się między nimi romans, a po dalszych kilku miesiącach zawarli związek małżeński. Po zakończeniu roku szkolnego Maria poprosiła o roczny urlop okolicznościowy, bo kończący swój kontrakt mąż pragnął powrócić do Hiszpanii, zabierając ze sobą Marię. Uzyskała na to zgodę i poleciała z mężem do jego ojczyzny. Najpierw była sielanka, choć mąż Marii musiał znosić też upokorzenia od niektórych osób o poglądach rasistowskich. Podjął pracę w szkole, w której uczył przed wylotem do Kolumbii, ale ona nie dostała pracy. Mąż starał się załatwić jej pracę przedszkolanki i też nie wyszło. Nadto Maria odczuwała coraz bardziej krytyczny stosunek do siebie rodziny męża.
Po pół roku powróciła do Kolumbii. Umówiła się z mężem, że ten przyleci do niej po zakończeniu roku szkolnego i spędzą razem dwa miesiące, rozważając wspólnie, co zrobić dalej ze swoim życiem. Mąż jednak nie przyleciał, wykręcając się jakimiś powodami. Ona też już do niego nie poleciała.
Nastąpiła separacja. Żadne z nich nie wystąpiło o rozwód.
Po powrocie Marii, w odstępach kilkumiesięcznych, zmarli jej rodzice, z którymi zamieszkiwała. Faktycznie to była w tym okresie ich opiekunką.
Rodzeństwo nie garnęło się do pomocy, tłumacząc się obowiązkami rodzinnymi. Mieli dzieci, pracę. Maria odziedziczyła po rodzicach niezbyt wielką kwotę. Postanowiła to wykorzystać, aby zacząć życie od nowa.
Przyleciała do Kanady. Najpierw do Calgary, gdzie mieszkała na stałe jej kuzynka. Nie układało im się. Maria przeniosła się więc do Toronto, bo tu miała znajomą z dawnych, szkolnych lat. Ta pomogła jej we wstępnej adaptacji. Skontaktowała ją też z agentką imigracyjną pochodzącą z Kolumbii, gdzie była adwokatem. Złożyła wniosek o status stałego rezydenta dla Marii. Motywowała to niebezpieczeństwami, na jakie by Maria była narażona, gdyby wróciła do kraju swojego urodzenia. Wspomniała też o problemie dyskryminacji rasowej, choć było to trochę naciągane, bo wszak i Maria, i jej rodzice, i tysiące innych ciemnoskórych jakoś egzystowało wśród większości biało-indiańskiej.
Ważne było dla Marii, że dostała prawo do pobytu w Kanadzie, aż do rozstrzygnięcia jej sprawy, i prawo do ochrony zdrowia. Koleżanka pomogła Marii znaleźć pracę w charakterze opiekunki osoby starszej i chorej. Tak pracowała prawie dwa pierwsze lata pobytu w Kanadzie. Uczyła się też języka angielskiego, samodzielnie i na krótkotrwałych bezpłatnych kursach. Kiedy Maria otrzymała odmowę pobytu w Kanadzie, jej agentka napisała odwołanie. Nadszarpnęło to jej budżet, bo niezbyt wiele zarabiając, musiała opłacić sobie jednopokojowe mieszkanie w suterenie.
Po dwóch latach pobytu w Kanadzie Maria zaczęła odczuwać dolegliwości. Udała się do lekarza, który z kolei skierował ją do specjalisty. Po szeregu badań okazało się, że choruje na raka. Było to początkowe stadium choroby, a więc z dużą nadzieją na wyleczenie. Zaczęła brać przypisywane jej lekarstwa. Po nich czuła się nie najlepiej, czuła się otępiała. Utrudniało jej to wykonywanie pracy. Zwróciła się o przyznanie jej pomocy socjalnej, którą otrzymała.
Po kilku miesiącach od złożenia wniosku zapadła decyzja organu odwoławczego o nieprzyznaniu Marii statusu stałego mieszkańca Kanady. Po kilku kolejnych miesiącach została wezwana przez urzędnika imigracyjnego, który zakomunikował jej konieczność wyjazdu z Kanady, pod groźbą aresztowania i wydalenia przymusowego. Maria wybłagała jeszcze kilka tygodni i zobowiązała się sama opłacić bilet powrotny do kraju urodzenia.
W tym czasie miała jeszcze jedną wizytę u onkologa, który wydał jej pismo mówiące o tym, że musi się poddać intensywnemu leczeniu onkologicznemu i nie powinna w tym stanie zdrowia podróżować. Maria udała się z tym pismem do urzędnika imigracyjnego. Ten oświadczył jej, że wszak Kolumbii to kraj cywilizowany, gdzie leczy się raka. Jeszcze raz zażądał od Marii, aby ta określiła szybki termin wylotu z Kanady. W tydzień po tej rozmowie przyniosła bilet lotniczy z dwutygodniową datą odlotu.
Będąc już na lotnisku, Maria biła się z myślami. Mimo pozornego spokoju, wyglądu jakby spowolnionej, lekko otumanionej, co wynikało częściowo z jej natury, a częściowo był to wynik działania leków, które zażywała, była pełna niepokoju. Jej agentka imigracyjna, kiedy dowiedziała się, że Maria zdecydowała się na wylot z Kanady, wyraziła dezaprobatę, twierdząc, że przynajmniej powinna przejść tutaj całą terapię leczenia raka, czemu urzędnik imigracyjny nie mógłby się skutecznie przeciwstawić. Maria czuła się samotna, miała obawy, jak zniesie tę terapię, czy wytrzyma psychicznie, nie mając żadnego wsparcia osoby bliskiej.
W Gwatemali też nie mogła liczyć na zbyt dużą pomoc, ale to był jej kraj, biedniejszy niż Kanada, nieuporządkowany, a nawet groźny, ale tam się urodziła, wychowała, wykształciła i żyła przez wiele lat. Znała drogi, jakimi powinna się poruszać. Liczyła też na to, że może w tej sytuacji, w jakiej się znalazła, jej rodzeństwo okaże więcej serca.
To miotanie się do ostatniej chwili odlotu trwało wiele godzin. Bo, z powodu złych warunków atmosferycznych, odlot odwlókł się sześć godzin.
Zmieniano wielokrotnie numer "rękawa", z którego miał nastąpić odlot, i godzinę tego odlotu. Maria gubiła się w tym zamęcie. Nie słuchała lub nie rozumiała dobrze "charczących" zapowiedzi o zmianach "lecących" z głośników. Wlokła się z miejsca na miejsce jakby popychana przez innych pasażerów. Szła za tym hiszpańskojęzycznym tłumem, czasami się gubiła, a później znowu się odnajdowała.
W końcu ukryła się w damskiej ubikacji. Walczyła z myślami, sądziła, że tym sposobem oddali od siebie konieczność tak radykalnej zmiany sytuacji.
Ale kiedy wyszła po półgodzinie, zobaczyła, że jej samolot jeszcze nie odleciał, tłum wokół rękawa, którym pasażerowie mieli ostatecznie odlecieć, gdzieś zniknął, ale czekano na nią niecierpliwie i poddała się, poganiana przez pracowników Air Canada. Poddała się bezwolnie swojemu losowi.
Aleksander Łoś