Dość szybko więc doszło do częściowej, a później prawie zupełnej separacji między braćmi.
Wojtkowi pomogli na początku tylko koledzy, których znał ze szkolnych lat, a którzy, tak jak jego starszy brat, osiedli już na stałe w Kanadzie. Oni potrafili docenić, co jest wart. Najpierw więc zawieźli go do pewnego właściciela zakładu samochodowego, któremu wytłumaczyli, że z ich kolegi, choć niemota w angielskim, będzie miał dużą pociechę. Facet kręcił na to nosem, ale kazał Wojtkowi przyjechać do warsztatu w niedzielę.
Było to wbrew zasad Wojtka, który nigdy nie pracował w dzień święty. Ale tym razem zrobił wyjątek.
Przyszły szef na migi pokazał mu, co zrobić w jednym, drugim i trzecim samochodzie. Wojtek sprawił się bez zarzutu. Szef kazał więc mu przyjść do pracy już od poniedziałku, oferując 15 dolarów na godzinę w gotówce. Już po kilku tygodniach szef zwolnił trzech pracowników – leni, których w pełni zastąpił Wojtek. W warsztacie tym Wojtek pracował przez półtora roku.
Wojtek miał wizę turystyczną ważną trzy miesiące. Po pół roku pobytu w Kanadzie dwóch kolegów zapakowało go w samochód i pojechali do Ottawy do specjalistki od spraw imigracyjnych. Pani ta, mówiąca dobrze po polsku, zażądała za załatwienie stałego pobytu w Kanadzie dla Wojtka kwoty pięciu tysięcy dolarów.
Była to dla Wojtka kwota astronomiczna.
Wpłacili za niego jego koledzy, a on miał im te pieniądze oddawać w ratach miesięcznych. Faktycznie, już po dwóch tygodniach Wojtek miał otwartą oficjalnie sprawę o pobyt stały.
Pani doradca imigracyjny coś tam napisała w motywacji. Później Wojtek zorientował się, że zrobiła z niego pół-Cygana, jakoby prześladowanego w Polsce z uwagi na jego pochodzenie. Ale Wojtek tym specjalnie się nie martwił, bo już po dwóch tygodniach miał tymczasowy dokument imigracyjny i zezwolenie na pracę.
Później kontaktował się z panią doradcą imigracyjną jeszcze tylko raz. Zażądała dodatkowych trzech tysięcy dolarów, które Wojtek jej zapłacił już z odłożonych pieniędzy. Uznał, że warto zapłacić te pieniądze dla uzyskania pewności, że wszystko jest na dobrej drodze.
Wojtek najpierw mieszkał w suterenie, ale w miarę jak przybywało mu dochodów, stwierdził, że trzeba żyć normalnie, bo już uznał, że Kanada jest jego nową ojczyzną. Wynajął więc mieszkanie z jedną sypialnią w dobrym budynku, które systematycznie urządzał. Wydał na to około dziesięciu tysięcy dolarów. Po jakimś czasie poznał Polkę, z którą żył w konkubinacie, choć mieszkali osobno w swoich mieszkaniach.
W warsztacie, w którym Wojtek pracował, udoskonalił nie tylko swoje umiejętności w rozpoznawaniu i naprawianiu usterek w elektronice samochodów różnych marek, ale również całą problematykę księgowości, opodatkowania i takiego rozliczania się finansowego, aby wyjść na swoje.
Po półtora roku postanowił założyć własny interes. Wynajął więc pomieszczenie na warsztat samochodowy i zainwestował już zarobione pieniądze, pożyczone od kolegów i sprowadzone oszczędności z Polski (około 50 tysięcy dolarów) w wyposażenie tego warsztatu.
Prawie połowa klientów jego byłego szefa szybko dowiedziała się o nowym miejscu pracy Wojtka i przyjeżdżali oni do niego ze swoimi problemami, a nadto polecali go swoim znajomym. Bo Wojtek pracował solidnie i nie wypuszczał fuszerki. Wszystko wskazywało na to, że będzie jednym z tych, którym w Kanadzie naprawdę się powiodło, w krótkim stosunkowo czasie.
Wojtek jednak nie zaniedbywał kontaktów z kolegami, którzy mu pomogli na początku. Teraz to on odwdzięczał im się, dbając o ich samochody.
Uczestniczyli też we wspólnych przyjęciach. Na którymś z nich, w towarzystwie polskich Cyganów, któryś z kolegów Wojtka przedstawił go jako pół-Cygana. Śmiano się z tego, bo kolega opowiedział o tym, że za takiego podała go agentka imigracyjna w dokumentach o uznanie go za uciekiniera.
Już po tygodniu od tego przyjęcia na telefon komórkowy Wojtka zadzwoniła pewna pani, mówiąc, że ma się do niej stawić z półtora tysiącem dolarów, bo jego sprawa imigracyjna się komplikuje. Podała swój adres i numer telefonu. Wojtek zadzwonił do swojej agentki do Ottawy, ale ona była nie uchwytna. Przeraził się. Postanowił pojechać na to spotkanie.
Kiedy przybył na miejsce, okazało się, że pani ta, mówiąca płynnie po polsku (choć Polką nie była), zapytała go, czy ma przy sobie półtora tysiąca dolarów. Oświadczył jej, że ma tylko pięćset dolarów. Powiedziała mu, że jeśli nie dostanie żądanych pieniędzy, to będzie miał szybko poważne kłopoty z urzędem imigracyjnym.
Kiedy chciała od niego odebrać posiadane przez niego pięćset dolarów, to zapytał, za co ma to płacić. Oświadczyła, że za wypełnienie jakichś dokumentów. Wojtek nie zapłacił i wyszedł. Ale już na następny dzień otrzymał kolejny telefon od tej samej pani agentki imigracyjnej wzywający go do natychmiastowego stawienie się u niej. Wojtek był coraz bardziej przerażony. Zaczęło mu się wszystko walić. Pojechał.
Zastał w pokoju pani agentki, która przyjmowała swoich klientów w swoim domu, matkę i syna, oboje polskiego pochodzenia. Przysłuchiwał się końcówce rozmowy ich z panią agentką, która tłumaczyła im, że muszą zapłacić jej pięć tysięcy dolarów za załatwienie im stałego pobytu w Kanadzie, jako uciekinierom politycznym. Zdumiało to Wojtka, który miał świadomość, że na takie numery, w sposób legalny, władz imigracyjnych nie można już nabrać.
Kiedy agentka zajęła się Wojtkiem, to z miejsca oświadczyła mu, że sprawa jego staje się nagląca i bardzo trudna.
Okazało się, że miała numer jego sprawy, tej złożonej przez agentkę z Ottawy. W obecności Wojtka zadzwoniła (jak sama twierdziła) do oficera imigracyjnego, rozmawiając po włosku. Padło też imię pani, z którą rozmawiała agentka.
Po tej rozmowie agentka imigracyjna oświadczyła, że Wojtek musi zapłacić jej pięć tysięcy dolarów, którymi to pieniędzmi musi się podzielić z panią oficerem imigracyjnym, aby sprawę Wojtka zatuszować. Wojtek odmówił.
Zwrócił się do poznanego wcześniej agenta imigracyjnego, którego uważał za uczciwego. Ten obiecał złożenie sprawy o zaakceptowanie Wojtka w Kanadzie na zasadach humanitarnych.
Trudno powiedzieć, na ile uczciwy był ten agent, bo sprawa wydalenia Wojtka z Kanady mogła się tylko trochę odwlec przez złożenie takiego wniosku. Bo na pozytywne załatwienie nie miał on szans.
Ale wniosek ten nie miał szansy być złożony. Po kilku dniach od rozmowy z panią agentką, której odmówił zapłacenia pięciu tysięcy dolarów, do warsztatu Wojtka o godzinie dziesiątej przed południem przybyło dwóch oficerów imigracyjnych i go aresztowało.
Dla Wojtka było oczywiste, że o jego miejscu pracy powiadomiła władze imigracyjne mściwa agentka imigracyjna. Dowiedział się od kolegów, że była znana w półświatku przestępczym (szczególnie cygańskim) z prowadzenia z tymi ludźmi wspólnych interesów. Jej rolą było legalizowanie pobytu w Kanadzie nielegalnych.
Wojtek po kilku dniach pobytu w areszcie imigracyjnym pogodził się ze swoim losem. Uznał, że ze stadem żmij nie wygra: nie miał pieniędzy, był nielegalnie w Kanadzie, a więc kto by mu uwierzył, że został załatwiony przez grupę szantażystów. Wyjeżdżał z Kanady jeszcze biedniejszy niż przyjechał, bo nie mogąc wyjść na wolność, nawet nie mógł zakończyć remontu siedmiu samochodów klientów, które miał w garażu.
Tracił wyposażenie mieszkania, wyposażenie garażu i szykowano go do wydalenia z Kanady.
O jego rezygnacji zdecydowała też wiadomość, że jego matka ciężko choruje. Chciał ją jeszcze zobaczyć przed jej śmiercią. Na pogrzebie ojca nie był, bo był w tym czasie w Kanadzie i nie mógł stąd wylecieć, nie mając załatwionego statusu pobytu tutaj.
Nie opuszczał go jednak dowcip. Kiedy inni aresztanci zwracali się do niego "Walesa", z uwagi na sumiaste wąsy, to ich prostował, że takie wąsy nosił inny wielki Polak, Marszałek Piłsudski, i on na jego cześć je nosi.
Aleksander Łoś
Toronto