Przejechaliśmy więc przez most na rzece Restigouche i już byliśmy w Nowym Brunszwiku – o godzinę starsi. Od razu uświadomiliśmy sobie, że umawiając się w wypożyczalni, zapomnieliśmy o zmianie czasu. Pomyślałam sobie też, że zmianę strefy czasowej mogą wykorzystać mieszkańcy Nowego Brunszwiku, którzy nie zdążą wieczorem zrobić zakupów. Zawsze mogą przejechać na drugą stronę rzeki do Quebecu, z nadzieją, że może tam coś będzie otwarte.
Jeszcze ciekawostka: Nowy Brunszwik jest jedyną konstytucyjnie dwujęzyczną prowincją w Kanadzie. 33 proc. mieszkańców mówi po francusku. Język ten przeważa na północy, ale mieszkańcy nie mają problemów z komunikowaniem się po angielsku.
Muszę przyznać, że Nowy Brunszwik nie zrobił na mnie dobrego pierwszego wrażenia. Był zupełnie inny niż Quebec. Wydał się trochę zaniedbany, surowy, przemysłowy. Domów z ładnie zagospodarowanym obejściem było jakoś mniej niż w Quebecu. Wizualnie trochę straszyło miasteczko Belledune z hutą cynku (produkującą również srebro), zakładami produkcji nawozów, elektrownią i dużym portem. Komin elektrowni widzieliśmy z daleka. A co na plus? Po autostradach w Nowym Brunszwiku można jeździć z prędkością 110 km/h!
Dzieci szybko nam zasnęły w samochodzie, więc dojechaliśmy do Dalhausie. Zatrzymaliśmy się przy latarni. Zeszłam na kamienistą plażę, zebrałam kilka muszelek dla dzieci. Na brzegu leżało sporo krabów, również żywych.
Jadąc dalej wzdłuż północnego wybrzeża Nowego Brunszwiku, stanęliśmy na dużym parkingu w miejscowości Eel River, zaraz za Dalhausie. Chcieliśmy wypróbować kupione na wyjazd w Walmarcie dwa latawce. Pierwszy, gdy tylko go złożyliśmy, sam poderwał się do lotu. Był lekki i zgrabnie unosił się na wietrze. Drugi, nieco cięższy, niestety spadał. Za to miał dłuższą linkę, więc przymocowaliśmy ją do tego pierwszego.
Mieliśmy dojechać do Bathurst, ale wcześniej zatrzymaliśmy się w Timie Hortonsie w miejscowości Beresford. Zauważyliśmy, że po drugiej stronie ulicy zaczyna się jakiś park z kładkami. Ścieżka doprowadziła nas nad wodę. W drugiej części prowadziła przez słone mokradła. Ania i Jacek ucieszyli się na widok placu zabaw na plaży. Znów daliśmy polatać naszemu latawcowi i weszliśmy na wieżę widokową.
Po powrocie do motelu przepakowaliśmy się i przygotowaliśmy wszystko na spływ. Następnego dnia – w poniedziałek – zaczęliśmy odkrywać inny Nowy Brunszwik…
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/7133-kedgwick-river-%e2%80%93-rzeka-kt%c3%b3ra-urzeka#sigProId5fc89b07d2
Po drodze do Kedgwick River mijamy wielkie połacie lasów. Wyprzedzamy ciężarówki wyładowane drewnem. Widzimy olbrzymie tartaki z wielkimi składowiskami, na których w niekończących się rzędach leżą równo przycięte deski.
Z niewielkim spóźnieniem wynikającym ze wspomnianej różnicy czasu docieramy do wypożyczalni Arpin Canoe Restigouche. To interes rodzinny, założony przez Andre Arpina w 1993 roku, który przejęły jego dzieci. Arpin Canoe Restigouche oprócz wypożyczania sprzętu oferuje także organizację spływów. Cieszy się zasłużenie dobrą opinią.
Wybieramy kapoki, wiosła, dostajemy 17-stopowe canoe, w którym znakomicie mieszczą się nasze rzeczy i zostaje jeszcze sporo miejsca. Pracownik wypożyczalni wywozi nas 60 kilometrów w górę rzeki do Kedgwick Forks. Znajduje się tu domek dla rybaków i wieża widokowa, z której jak na dłoni widać co najmniej kilkanaście dużych ryb (pewnie łososie, sądząc po nazwie Salmon Pool). Na odchodnym zostawia nam jeszcze worek na śmieci. Pytamy też, jak z wodą do picia. Teoretycznie powinno się ją filtrować, ale jest poddawana systematycznym badaniom i wiadomo, że nie jest zanieczyszczona. Ze sposobu mówienia można się domyślić, że nasz rozmówca filtra nie stosuje – my postępujemy podobnie.
Spuszczamy canoe na wodę. Rzeka płynie dość szybko. Prędkość nurtu to ok. 5 km/h – czyli taka, przy której raczej nie da się zawrócić. Tego dnia mamy do przepłynięcia 20 kilometrów. Po drodze mija nas jedna grupa. Rzeka nas urzeka. Meandruje wśród wzgórz (Appalachy), na przemian jest spokojna i wzburzona, ale fale są na tyle małe, że stanowią tylko miłe urozmaicenie. Nie nudzimy się, wypatrujemy wystających co jakiś czas kamieni i myślimy strategicznie, jak je omijać. Woda jest wspaniale przejrzysta – niezależnie od tego, czy mamy pod sobą 30 centymetrów, czy 3 metry, zawsze widać dno. Przez głębsze miejsca staramy się przepływać cicho i spokojnie, żeby dojrzeć ryby. Jacek cieszy się, gdy zobaczy jakąś wyskakującą ponad wodę.
Pod koniec dnia czeka nas pewna trudność, a mianowicie jedyne bystrza (ang. rapids) na odcinku, który będziemy pokonywać. W skali WW (White Water) mają stopień pierwszy, najniższy. Problem w tym, że za późno orientujemy się, że to już. Powinniśmy mijać je po lewej stronie, a jesteśmy raczej po prawej. Staramy się przedrzeć na lewą stronę, ale kilka razy zatrzymujemy się na kamieniach. Prąd silny, aż trudno się odepchnąć. Za którymś razem oglądam się za siebie, a tam jakby mgła… Aż dziwne, o takiej porze… Następnego dnia zagadkowe zjawisko szybko się wyjaśnia. Korzystając z tego, że porządnie utknęliśmy na jakimś kamieniu, robię zdjęcie i wracamy do zmagań z rzeką. Powoli, metr po metrze, przedzieramy się na lewą stronę. Na koniec korzystamy z symetrii canoe – łatwiej odwrócić się na swoich miejscach niż obrócić canoe. Na szczęście w tej konfiguracji płyniemy krótko, bo mając problemy z odróżnianiem prawej od lewej strony, nie bardzo nadaję się na sternika.
Po takich emocjach nie zauważamy pola biwakowego, na którym mieliśmy nocować. To jednak bez znaczenia. Wzdłuż rzeki Kedgwick nie ma domów i terenów prywatnych, z których ktoś mógłby nas wygonić. Są pola biwakowe i kilka domków rybackich. Rozbić namiot można tam, gdzie się chce.
Nocujemy więc na rozległej, kamienistej plaży. Nie my pierwsi – od razu zauważamy miejsce po ognisku, a nieco dalej – trawę wygniecioną w kilku miejscach.
Następnego dnia w planach mamy pokonanie podobnego dystansu – 22 kilometrów. Rzeka na początku bardzo kręci, zakręt za zakrętem. Potem zaczynają pokazywać się coraz dłuższe proste odcinki. Wystających kamieni jakoś mniej. W pewnym miejscu po zakręcie w prawo ukazuje nam się długi na jakieś 1,5 – 2 kilometry szeroki i prosty fragment idealnie gładkiej wody. Płyniemy spokojnie i leniwie, delektując się chwilą. Pod nami przezroczysta woda, płytka na tyle, że z brzegu na brzeg można by przejść, ledwo mocząc kolana.
Chwilami do rzeki zbliża się leśna droga, którą jeżdżą ciężarówki przewożące drewno. Wzbijają tumany kurzu. Już wszystko jasne – to właśnie one były przyczyną pojawienia się „mgły” nad wczorajszymi bystrzami.
Po południu robimy dłuższy postój. Jemy zupki z proszku, a potem przygotowujemy dzieciom posłanie w canoe. Zasypiają szybko. Przeciągamy canoe do cienia i dajemy im trochę odpocząć.
Mam wydrukowaną szczegółową mapę i kontroluję nasze położenie. Nie chcę, żebyśmy znów przegapili kemping. Przed nami są trzy pola biwakowe oddalone od siebie o 3 – 4 kilometry. Do pierwszego docieramy około 17.00. Jest puste i zaciszne, ale myślimy nocować na następnym, chwalonym w wielu opisach tras ze względu na bliskość malowniczego wodospadu. Dlatego tutaj tylko jemy kisiel i ciastka, dzieci biegają po trawie i turlają się z górki (Rafał znów się ze mnie śmieje, że znalazłam kilka kapsli – i to leżących do góry nogami!). Na następnym polu, tym z wodospadem, nie ma jednak dla nas miejsca. Brzeg przypomina parking przy supermarkecie. Chyba z 7 – 8 canoe. Jeden namiot jest rozbity na kamieniach kilka metrów dalej, czyli nie starczyło dla niego miejsca na polance.
Nie ma rady, musieliśmy płynąć dalej. Na ostatnim kempingu White Water też jest ciasnawo, ale miejsce się znajdzie. Naszymi sąsiadami są uczestnicy wycieczki, która mijała nas poprzedniego dnia. Chyba osiem osób w wieku naszych rodziców plus przewodniczka. Po obiedzie uciekają do namiotów przed komarami. Nam owady też się dają we znaki. Pytamy jeszcze przewodniczki, gdzie zostawia jedzenie. Odpowiada, że jedzenie w coolerach i beczkach stoi po prostu pod wiatą. Pływa tu kilka lat i jeszcze nie spotkała niedźwiedzia.
Na ostatni dzień zostaje nam tylko 6 km. Aż szkoda, że trzeba już kończyć. Specjalnie nie wysilamy się z wiosłowaniem, żeby trochę przedłużyć przyjemność. Przepływamy pod mostem i zatrzymujemy się na ostatnie rzucanie kamieni na Half Mile Island. Niewielka wyspa zgodnie z nazwą położona jest pół mili od ujścia rzeki Kedgwick do Restigouche. Kedgwick wpływa po lewej stronie, a nasza wypożyczalnia znajduje się na prawym brzegu, nieco powyżej ujścia. Wiosłujemy co sił w rękach, żeby przeciwstawić się prądowi. Zaraz mi się przypominały zadania z fizyki z liceum o łódce, która ma przepłynąć rzekę. Łódka porusza się z prędkością V1, rzeka płynie z prędkością V2. Pod jakim kątem należy ustawić łódkę, aby znaleźć się dokładnie po drugiej stronie rzeki?
Tak jak w zadaniu przepływamy na drugą stronę (najwyraźniej dobrze trafiliśmy z kątem), potem wysiadamy z canoe i ciągniemy je wzdłuż brzegu jakieś 100 m. Spływ kończy się szybko. Jeszcze tylko wypakowanie i zdanie sprzętu. Po chwili znów siedzimy w samochodzie gotowi do dalszej drogi. Kolejne miejsce dopisujemy do listy tych, do których warto by wrócić. Pytanie, czy się kiedyś uda…
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak