http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/1888-prawie-jak-alpini%c5%9bci#sigProId9fcf9d9b9c
Wychodząc z domu w piątek po południu, nie mieliśmy do końca pewności, czy zaraz nie będziemy wracać z powrotem. Biorąc pod uwagę nasze europejskie doświadczenie w wypożyczaniu samochodów, zastanawialiśmy się, czy i tutaj nie będą chcieli odprawić nas z kwitkiem. Na szczęście jednak polskie dokumenty nie wzbudziły żadnych podejrzeń i niedługo potem siedziałam za kierownicą samochodu marki kia model Rondo.
Jednym z uroków długich weekendów są niestety korki na wyjeździe z miast. My też musieliśmy swoje odstać. Ale potem już jechało się dobrze. Przyznam, że było to moje pierwsze doświadczenie na kanadyjskich autostradach i byłam nieco zaskoczona. Zaskoczona zdyscyplinowaniem kierowców. Ograniczenie do 100 km/h, wszyscy jak jeden mąż jadą 110–120 i żadnego wariata pędzącego 150! W Polsce to jednak było nie do pomyślenia. Chociaż później dowiedziałam się, że jak ktoś za mocno szarżuje, to inni kierowcy potrafią zadzwonić na policję i na niego donieść, że stwarza zagrożenie.
Hotel w Montrealu zarezerwowaliśmy tuż przed wyjściem z domu. Należał raczej do tańszych i mieścił się w wąskiej kamienicy, nawet niedaleko centrum. Dojechaliśmy parę minut po północy, zadzwoniliśmy domofonem, wpuszczono nas... W głębi korytarza usłyszeliśmy szuranie i po paru chwilach na korytarzu pojawił się zaspany Azjata. Mój mąż przywitał go po francusku i wyjaśnił, że mamy rezerwację, podał, na jakie nazwisko. Pan, niespecjalnie na nas zwracając uwagę, otworzył swój kantorek i bez słowa podał nam do wypełnienia kartę meldunkową. Odezwał się dopiero dając nam klucz do pokoju – po angielsku. Zapytaliśmy jeszcze, gdzie można zostawić samochód, po czym wnieśliśmy rzeczy na górę. Pokój był nieduży, wyposażenie może nie pierwszej młodości, ale, co jest dla mnie sprawą zasadniczą, wszystko było utrzymane w należytej czystości.
Naszym celem w sobotę był Mont-Megantic, położony 190 kilometrów na wschód od Montrealu. Masyw bardzo ciekawie wygląda na zdjęciu satelitarnym – jak idealny rogal otwarty od strony zachodniej, a najwyższy szczyt z położonym na nim obserwatorium astronomicznym znajduje się pośrodku. Wcześniej jednak udaliśmy się jeszcze do jednego z montrealskich centrów handlowych, żeby nabyć rakiety śnieżne. Znaleźliśmy, że w jednym sklepie są właśnie przeceny na tego rodzaju sprzęt, i to nie byle jakie – o 40 proc. Więc za rakiety, które wcześniej kosztowały 200 dol., zapłaciliśmy 120.
Mieliśmy przy tym okazję przejechać przez Montreal w dzień, a tym samym popatrzeć na miasto. Oglądane z perspektywy drogi wygląda raczej szaro. Wiadukty i tunele są wylane z betonu, co jakiś czas trafiają się roboty drogowe i tym podobne wykopy. Natomiast centrum handlowe, w którym byliśmy, znajdowało się w sąsiedztwie... hałdy po wysypisku śmieci.
Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się mierzący 3,4 kilometra most Champlain, który spina brzegi Rzeki Św. Wawrzyńca. Większą jego część stanowi wiadukt, ostatni odcinek w stronę Stanów Zjednoczonych to ładna klasyczna konstrukcja kratownicowa.
Jedziemy autostradą, która kończy się parę kilometrów za miejscowością Sherbrooke. Widoki ciekawe, z początku teren jest równinny i tylko co jakiś czas wyskakuje jakaś góra. Później robi się bardziej pagórkowato. Za autostradą jedziemy przez malownicze wioski. Mamy akurat szczęście, bo pogoda dopisuje, jest słonecznie, chociaż na horyzoncie widać chmury. Ostatnia miejscowość, w której skręcamy na parking u stóp Mont-Megantic, to Notre-Dame-des-Bois (śmieję się, że to miejscowość "Matki Boskiej Drzewnej").
Dojeżdżamy około 3 po południu, meldujemy się w informacji turystycznej. Nocleg na terenie parku narodowego w namiocie kosztuje nas niecałe 35 dolarów. Zimą jest tu wytyczonych całkiem sporo tras na rakiety śnieżne. Osobne są dla narciarzy biegowych. Na szczyt natomiast prowadzi droga, ze względu właśnie na obserwatorium. Ale teraz nie da się tam wjechać samochodem. Ruch turystyczny jest całkiem spory, niektórzy korzystają z wypożyczalni rakiet.
Droga na szczyt podzielona jest jakby na trzy odcinki. Pierwszy – od punktu informacyjnego do miejsca biwakowego "Mała Niedźwiedzica" ma długość 900 metrów. W "Małej Niedźwiedzicy" stoi chata, w której można się ogrzać i przenocować po wcześniejszej rezerwacji. Dalej 2,2 km od punktu wyjścia mamy "Wielką Niedźwiedzicę". Tutaj też znajduje się podobna chata, poza tym kilka bardziej prowizorycznych kabin i platformy pod namiot. My wybieramy się na nocleg właśnie w to miejsce. Od "Wielkiej Niedźwiedzicy" do szczytu jest jeszcze 2,8 km i ten odcinek zostawimy sobie na niedzielę.
Zarzucamy plecaki i ruszamy w drogę. Idzie się dobrze, ścieżką przechodzi wiele osób, więc jest dobrze udeptana. Na rakietach idzie się lekko. Ani się obejrzeliśmy, a już mijaliśmy "Małą Niedźwiedzicę". Gdy dotarliśmy do miejsca naszego biwaku, musieliśmy trochę poszukać właściwej platformy. W informacji polecono nam nocleg na platformie numer 7, jako że jest położona nieco z boku.
Rzeczywiście była w raczej ustronnym miejscu i widać, że od ostatnich poważniejszych opadów śniegu nikt z niej nie korzystał. Ścieżkę od tabliczki z numerem platformy do samej platformy wydeptaliśmy sami. Warstwa śniegu na platformie i stoliku obok też wynosiła co najmniej 30 centymetrów. Co było do przewidzenia, szpilki od namiotu nie trzymały się podłoża, posłużyliśmy się więc kijkami trekkingowymi i kawałkami drewna na opał przyniesionymi z pobliskiej szopy.
Nie ma co ukrywać, że w namiocie było zimno. Ale mimo wszystko znośnie. Od razu rozwinęliśmy nasze kochane puchowe śpiwory i przykryliśmy nogi. Ja nawet zdjęłam kurtkę. Zabraliśmy się za przygotowanie obiadu. Przepis na posiłki górskie mamy prosty i sprawdzony. Najpierw należy pokroić pół cebuli w kostkę i udusić z odrobiną wody, ewentualnie na maśle. Do tego dolewa się ok. 300–400 ml wody (jeden z garnków w mojej menażce ma podziałkę) i wsypuje sos w proszku (nam najlepiej smakuje sos myśliwski knorr – tutaj znaleźliśmy nawet kanadyjski odpowiednik tego samego producenta, ale o nieco innym smaku).
Taki sosik z cebulką zagotowujemy mieszając, bo jednak lubi przywierać do dna menażki, a trzeba mieć na uwadze, że potem czeka nas mycie wszystkich utensyliów. Ostatnim etapem jest dodanie mielonki z puszki. Zdaję sobie sprawę, że u wielu osób jedzenie mielonki z puszki wywołuje obrzydzenie, ja jednak nauczyłam się owe mielonki kupować. Zwracam przy tym uwagę na zawartość mięsa w puszce mięsnej oraz na obecność w składzie "skórek wieprzowych" (ten składnik najbardziej przemawia do mojej wyobraźni). W Polsce największe delikatesy robiła firma "Krakus". Mielonki nie wyjmujemy z puszki, tylko kroimy ją w plasterki, a potem w kratkę i przy pomocy łyżki nakładamy do menażki tak jakby wybierając kolejne warstwy. Do tego mieliśmy kaszę kuskus, w wersji od wiosny do jesieni może być makaron, ryż albo inne kasze, które się dłużej gotuje).
Potem jeszcze herbata i czujemy błogość w brzuszkach. Zastanawiam się, jak to będzie w nocy, czy często będziemy się budzić z zimna. Zapalamy świeczkę z nadzieją, że trochę nas ogrzeje, ale nie przynosi to spodziewanego efektu. Spać idziemy około 9:30. I noc przesypiamy całkiem nieźle. Budzę się może 3 razy po to, by zmienić bok. Pamiętam, jak w środku nocy mój mąż w przypływie świadomości przypomina sobie o wodzie. Akurat trafia na moment, kiedy zawartość butelki zmienia stan skupienia. To ostatnia chwila, żeby przelać jej zawartość do menażki. Dzięki temu będziemy mieć rano herbatę (łatwiej ogrzać lód w menażce niż wyłupywać go z plastikowej butelki przekrojonej nożem).
Ostatecznie wstajemy o 8:30. Wychodzi więc na to, że przespaliśmy 11 godzin! Nieźle! O 6:30 zamarzła bateria w zegarku mojego męża. Robimy śniadanie (kanapki z serem żółtym i paprykarzem szczecińskim) i wyciągamy przy tym kolejny wniosek na zimowe wyprawy. Otóż śpiąc w namiocie należy brać rzeczy tłuste (jak paprykarz) albo suche (jak chleb). Mieliśmy też paprykę, która jednak charakteryzując się znaczną zawartością wody nie dotrwała do rana w formie miękkiej. Czyli zimą wszelkie warzywa-umilacze można sobie darować.
Pakujemy rzeczy, ale zostawiamy je w namiocie. Zabieramy tylko aparat fotograficzny i jeden plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami. Idziemy na Mont-Megantic (2,8 km). Jest pochmurno, niebo szare. A las cały pod śniegiem, wszędzie płaska biel, bo przecież bez słońca nawet nie ma porządnych cieni. "Wielka Niedźwiedzica" znajduje się na wysokości 780 m npm, wierzchołek ma 1105 m, więc różnica nie jest duża. Dzień wcześniej z parkingu startowaliśmy z jakiś 570 m. Na odkrytą przestrzeń wychodzi się dopiero przed samym szczytem. Wieje mocno. Okrążamy obserwatorium, robimy kilka zdjęć.
Idziemy kawałek drogą do chatki "Droga Mleczna". Tutaj wreszcie możemy się ogrzać przy kominku, zjeść coś słodkiego i skorzystać z czystej toalety. Z powrotem do namiotu idziemy inną drogą, trochę dłuższą, mierzącą 3,5 km opisaną jako "Sentier du Col". Nasz namiot stoi tak, jak go zostawiliśmy. Pakujemy rzeczy do plecaków i zwijamy obóz. Do samochodu zastał nam krótki kawałek, ale okazuje się, że chyba ten krótki kawałek najbardziej daje się nam we znaki. Powodem tego jest wiatr. Czuć zimno na twarzy i nogach. Nie zatrzymujemy się. Wiatr strąca też śnieg z drzew, na szczęście żadne z nas nie obrywa większym kawałkiem.
Na parkingu oprócz naszego stoi zaledwie kilka samochodów. Informacja turystyczna jest zamknięta. Rozgrzewamy silnik i pakujemy rzeczy. Wracamy tą samą drogą. Zatrzymujemy się na obiad w wiosce La Patrie, to zaraz następna po Notre-Dame-des-Bois. Wybieramy restaurację, która mieści się przy głównym skrzyżowaniu po prawej stronie. Lokal składa się z dwóch sal – jedna to bar, druga – restauracja. Na początek zamawiamy herbatę, żeby się ogrzać. Potem decydujemy się na zupę z kaszą i wołowiną. Jako danie główne ja biorę szaszłyk z piersi kurczaka, a mój mąż stek. Jedzenie jest bardzo smaczne. Mąż tylko kręci nosem, że dostał stek z ryżem a nie z frytkami, że w Ontario to jednak nie do pomyślenia. Ale mięso ma upieczone dokładnie tak, jak lubi, więc można powiedzieć, że ten ryż jest jakoś zrekompensowany.
W Montrealu śpimy tym razem w innym miejscu, też w okolicy centrum. Pokój większy, ale standard czystości jakby niższy (chociaż w dalszym ciągu jest przyzwoicie). Na wyposażeniu znajduje się ekspres do kawy i zastanawiam się, czy da się w nim zagotować wodę na herbatę. Mój mąż nie zawraca sobie tym jednak głowy, po prostu montuje palnik. Czerwone oko czujnika dymu mruga złowrogo, ale alarm milczy.
W poniedziałek przed powrotem chcieliśmy jeszcze zrobić szybką rundę po starówce. Była bardzo szybka ze względu na temperaturę. Do domu wróciliśmy prawie bez problemu – zamknięty był jedynie krótki odcinek autostrady 150 km od Toronto. W wypożyczalni samochodów stawiliśmy się 5 minut przed ustaloną godziną.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto