Odkrywamy nasze miasto: Toronto Islands
W sobotnie popołudnie wysiadamy na stacji metra Union i kierujemy się ulicą Bay w stronę jeziora Ontario. Specjalnie wybieramy się koło godziny 17.00, żeby załapać się na zachód słońca na wyspach. Centrum Toronto fotografowane właśnie z wysp jest znanym motywem na pocztówkach. Po kilku minutach przechodzimy pod potężnym wiaduktem autostrady i niedługo potem widzimy już Harbour Square Park. Stąd właśnie odchodzą promy na Toronto Islands.
Mamy szczęście, bo tego dnia nie są pobierane opłaty za prom. Normalnie osoba dorosła musi zapłacić 7 dolarów, dzieci i seniorzy mają zniżki. Za najmłodsze dzieci opłata nie jest pobierana w ogóle. Nie ma kolejki, więc szybko przechodzimy dalej. Nie mamy czasu zerknąć na mapę, bo panowie z obsługi promów już na nas machają. Więc tylko szybko robię zdjęcie mapy, tak na wszelki wypadek, bo nie widzę, żeby gdzieś były rozdawane plany. A ja jednak należę do osób, które potrzebują poczucia orientacji w miejscu, w którym się znajdują. Później to zdjęcie mapy przydało nam się kilkakrotnie.
Więc woła nas pan operator promu i pyta, gdzie chcemy płynąć. A tu oczywiście nigdzie nie ma mapy i ja mam sobie coś świadomie wybrać! Trochę burząc się w środku, za namową pana wsiadamy z mężem na prom płynący na Ward's Island. Do wyboru są jeszcze Centre Island i Hanlan's Point. Promy pływają z różną częstotliwością przez cały rok. Na wyspy można się też dostać taksówką wodną, a nawet spróbować dopłynąć kajakiem.
Podróż trwa chyba niecałe 10 minut. Zauważamy ludzi z rowerami i trochę żałujemy, że nie wzięliśmy swoich. Na wyspach jest możliwość wypożyczenia roweru. Można wybrać klasyczny rower jednoosobowy, tandem, a nawet trójkołowy rower z ławką, w którym zmieści się cała rodzina. To całkiem dobry sposób na przemieszczanie się, a biorąc pod uwagę, że po wyspach nie jeżdżą samochody (poza służbami miejskimi itp.) też raczej bezpieczny.
Okazuje się, że wybór Ward's Island (która w rzeczywistości nie jest oddzielną wyspą, tylko częścią wyspy centralnej) był dobry. Wschodnia część wysp jest zamieszkana – domy można znaleźć na Ward's Island i Algonquin Island. Te niewielkie domki wyglądają jak letniskowe, ale część jest zamieszkana przez cały rok. Jest ich 262, a ich zakup lub sprzedaż reguluje prawo prowincyjne. Stoją gęsto przy wąskich uliczkach, które nawet mają swoje nazwy. Przy jednym z domów odbywa się właśnie przyjęcie w ogrodzie. Zaraz mi się przypominają polskie pracownicze ogródki działkowe z tamtejszymi domkami-altanami. Wyobrażam sobie, że przyjemnie musi być mieszkać w takim miejscu.
W tej części nie ma wielu turystów, jest spokojnie, daleko od miejskiego zgiełku, i widok na Toronto jak z obrazka. Jestem ciekawa, jak to wygląda zimą. Nazwa wyspy pochodzi od rodziny Wardów, która osiadła w tym miejscu około 1830 roku. David Ward, miejscowy rybak, osiedlił się tu z żoną i wychował siedmioro dzieci. Jego syn William w 1882 roku wybudował hotel, który przebudowywany przetrwał 84 lata.
Ogólnie Toronto Islands to 14 wysp o łącznej powierzchni 230 hektarów. Odwiedza je rocznie ok. 1,25 mln ludzi. Największe z nich to Centre Island i Ward's Island. Centre Island okala od południa pozostałe mniejsze wyspy, na które można się dostać, przechodząc przez mosty. Na zachodnim krańcu znajduje się lotnisko Billy Bishop oraz plaża nudystów. Plaża jest też na Ward's Island oraz przy molo na wyspie centralnej.
Kiedyś to, co dzisiaj nazywamy Toronto Islands, było półwyspem, który kształtowały prądy jeziora niosące ze sobą piaski wypłukane z klifów w Scarborough. Wyspy powstały podczas gwałtownego sztormu 14 kwietnia 1858 roku. Utworzył się przesmyk po wschodniej stronie.
Dla rodzin z dziećmi najbardziej atrakcyjna będzie Centre Island. Znajduje się tu park rozrywki działający od 1966 roku oraz minizoo. Można też posilić się w którymś z punktów gastronomicznych. Niedaleko jest też anglikański kościół św. Andrzeja z końca XIX wieku.
Dalej na zachód znajduje się najstarsza latarnia morska w obrębie Wielkich Jezior, będąca zarazem najstarszą kamienną budowlą w Toronto. Latarnia na Gibraltar Point została zbudowana w 1808 roku (podwyższona do wys. 82 stóp w 1832 r.) i działała przez 150 lat. Na Gibraltar Point znajduje się też jedyna na wyspach szkoła oraz przedszkole. Drugie przedszkole zostało założone na Algonquin Island. Jest to inicjatywa rodziców. Uczęszczają do niego dzieci w wieku od 2 do 5 lat.
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/tag/Katarzyna%20Nowosielska#sigProId986b3bf45b
Na Gibraltar Piont miejsce dla siebie znajdą też artyści. Znajdują się tam studia dla ponad 15 artystów malarzy, ceramików, rzeźbiarzy, muzyków, a nawet studio nagrań. Przybywający artyści mogą wynająć studio i sypialnię na określony czas.
Idąc dalej na zachód, trafimy na wydmy. Wydmy te są jedynymi w okolicy. Najbliższy podobny system wydm znajduje się niedaleko Picton w Sandbanks Provincial Park, 150 kilometrów od Toronto.
W końcu dotrzemy do Hanlan's Point, gdzie dopływa prom. Dalej na zachód jest już lotnisko. Miejsce nazywa się od nazwiska rodziny Hanlanów, która jako pierwsza w 1862 roku zaczęła mieszkać na wyspach przez cały rok. 5 lat później wyspy stały się częścią Toronto. W kolejnych latach stawały się coraz bardziej popularnym celem wypoczynku mieszkańców miasta. Podobnie jak na Ward's Island, także na Hanlan's Point stanął hotel.
Wyspy to miejsce, które powinno też zainteresować obserwatorów ptaków. Można tu spotkać ponad 200 gatunków. Może niektórym uda się dostrzec brodzącego przy brzegu ślepowrona zwyczajnego. Populacja tych ptaków została przetrzebiona w latach 50. i 60. ubiegłego wieku na skutek zanieczyszczenia Wielkich Jezior. Zaczęto ją odbudowywać w latach 80. Ptaki wyglądają trochę nieproporcjonalnie ze względu na stosunkowo krótkie nogi. Są szare z ciemnymi czapeczkami na głowach i wierzchami skrzydeł. Z tyłu głowy mają charakterystyczne dwa jasne długie pióra. Występują tu też czaple siwe, a zimą – sowy włochatki małe z rodziny puszczykowatych.
Ze ssaków można natknąć się na lisa. Lisy na wyspy zawędrowały prawdopodobnie zimą po zamarzniętym jeziorze. Trafiają się też bobry, a nawet kojoty.
Często po pierwszym pobycie w jakimś miejscu odczuwa się niedosyt. Ja akurat żałuję, że nie udało nam się tym razem dotrzeć do latarni. Mam też nadzieję, że po wakacjach, kiedy pewnie mniej osób będzie odwiedzać wyspy, będzie można zaobserwować ptaki. Warto też się wybrać tutaj w dzień, gdy niebo jest lekko pochmurne – można wtedy mieć nadzieję na ciekawy i barwny zachód słońca. Nam trafiło się niebo bezchmurne, które wieczorem tylko nieco zaróżowiło się na zachodzie. Mamy więc po co wracać.
tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Odkrywanie miasta: St. Lawrence Market
Market, rynek, bazar, targ... Miejsce handlu o specyficznym jednak charakterze. Przed oczami stają mi miejskie targowiska, jakie można znaleźć w każdym polskim, a i europejskim mieście...
Wysiadamy na stacji metra King (Toronto). Już w podziemiach odpowiednie kierunkowskazy informują nas, którym korytarzem powinniśmy wyjść na powierzchnię. Okolica rzeczywiście bardzo ładna. Widać, że to "Stare Miasto" (jeszcze za krótko tu jestem, żeby napisać to bez użycia cudzysłowu). Podoba mi się ten kontrast nowoczesnych szklanych wieżowców z budynkami wzniesionymi pewnie w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku. Czasem gdy patrzę na te stare drapacze chmur, które dzisiaj już bynajmniej wysokością nie imponują, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że są bardzo solidnie budowane. Bo kto potem budował wieżowce z cegieł? Gdzie się podziały staranne wykończenia okien i drzwi? Teraz najczęściej idzie żelbeton, metal i szkło. A w okolicy St. Lawrence w tym szkle przeglądają się pysznie wiekowe wieżowce.
Chyba nie ma osoby, która będąc tu pierwszy raz, nie zwróciłaby uwagi na charakterystyczny czerwony Gooderham Building zbudowany na planie trójkąta stojący przy skrzyżowaniu Front, Wellington i Church Street. Zwłaszcza, gdy się odejdzie trochę dalej, widać ten budynek na tle dwóch błękitnych nowoczesnych wież. A gdy staniemy po południowej stronie ulicy, zza lewej wieży wyłoni się jeszcze charakterystyczna sylwetka CN Tower. Widok jak z pocztówki. Gdy się zatrzymywałam, żeby zrobić zdjęcia, po chwili widziałam inne osoby z aparatami fotograficznymi przystające dokładnie w tym samym miejscu.
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/tag/Katarzyna%20Nowosielska#sigProIde95c5e2a1f
Idąc dalej Front Street, dochodzimy do hali St. Lawrence Market. Nie sposób jej przegapić. Wzdłuż dłuższego boku budynku rozstawione są stoliki z parasolkami. Tu można odpocząć po zakupach. Przed halą stoją pierwsze stragany. Całość St. Lawrence Market składa się z trzech budynków. South Market, w którym znajdują się stoiska ponad 120 sprzedawców artykułów spożywczych. W tej hali właśnie byłam. North Market znany jest przede wszystkim z sobotnich Farmer's Market, których tradycja sięga 1803 roku. Tutaj też w niedzielę odbywają się targi staroci (ponad 80 wystawców). W pozostałe dni przestrzeń można wynająć na potrzeby różnego rodzaju spotkań czy wystaw. Z kolei wybudowana w 1850 roku St. Lawrence Hall mieści biura i salę wynajmowaną na śluby i specjalne okazje.
Zaraz na prawo od wejścia do St. Lawrence Market South znajduje się winda, którą warto wjechać na drugie piętro. Znajduje się tam niewielka ekspozycja historyczna, jest także okazja, żeby zobaczyć St. Lawrence Market z góry. Można zabawić się w wyszukiwanie "bohaterów drugiego planu" – rzeczy, które nie są widoczne, gdy normalnie przechodzimy między stoiskami. Mamy więc kartonowe pudła leżące na dachach niektórych stoisk, puszkę coli obok krajalnicy na mięsnym... Dla mnie to takie pozytywne przejawy życia.
Słowo "stragan" jest zupełnie nieadekwatne do tego, co znajduje się wewnątrz hali. Tutaj nie ma straganów, do jakich przywykliśmy w Europie. Tutaj pojedynczy stragan warzywny jest niekiedy większy niż najbardziej popularny warzywniak w moim rodzinnym, co prawda całkiem niedużym, miasteczku. Niektóre stoiska mają kilka kas, a chodzi się po nich z koszykiem. Hala jest podzielona tematycznie, najbliżej wejścia mamy owoce i warzywa, dalej mięso, pieczywo i wyroby cukiernicze, ryby, a po bokach sery, produkty mleczne i wina. W każdym z takich działów znajdziemy po kilka stoisk. Nie powinny dziwić długie przeszklone lady. Gdzieś w połowie hali znajduje się stoisko z wyposażeniem kuchni. Można tam dostać najróżniejsze rzeczy, ja akurat zwróciłam uwagę na całą ścianę z foremkami do ciastek, które nie tylko miały rozmaite kształty i wielkości – do wyboru był nawet kolor!
Ceny zdają się być porównywalne z tymi w innych sklepach. Różnica tkwi zatem w świeżości. W pewnym momencie robiłam zdjęcie stoiska z serami. Oparłam się o przeciwległą ścianę, ale gdy się odwróciłam, żeby zobaczyć, co mam za plecami, okazało się, że to nie ściana. To było duże okno, chyba do chłodni, a tuż za szybą na hakach wisiały sobie połówki czy ćwiartki zwierząt rzeźnych.
Niby wszystko pięknie, ale po tej wizycie nie tryskam zbytnim entuzjazmem w odniesieniu do tego miejsca. Jest to spowodowane tym, że spodziewałam się raczej czegoś innego, i stąd pewien zawód. Myślałam, że stoiska będą jednak mniejsze. W takich miejscach najbardziej zawsze lubię stragany warzywne, zwłaszcza takie, na których widać, że sprzedają rodziny. Cenię ten może śladowy kontakt ze sprzedawcą, kiedy przychodzi moja kolej bycia obsłużoną. I jest to dłuższa chwila niż tylko nabicie moich zakupów na kasę fiskalną. Chyba to właśnie sprawia, że można się poczuć bardziej swojsko i kameralnie. Pod tym względem lepiej na pewno wypadają stanowiska z serami, gdzie sprzedający kroi i pakuje wybrane gatunki serów.
Nie należy zapominać, że hala ma jeszcze parter. Mnie niestety tym razem nie starczyło już czasu na zejście na dół. St. Lawrence Market jest czynny również w inne dni tygodnia: od wtorku do czwartku w godzinach 8-6, w piątek od 8 rano do 7 wieczorem (South Market) a w soboty od 5 do 5 (South Market i Farmer's Market, który kończy się o 3). W niedzielę natomiast odbywa się targ staroci. Trzeba się tam więc będzie wybrać jeszcze raz. Może wcześnie rano, kiedy wszyscy się dopiero rozkładają... Albo na Farmer's Market, gdzie sprzedają rolnicy i ich rodziny... Mimo pierwszego wrażenia St. Lawrence Market zasługuje jednak na to, żeby go polubić.