A+ A A-
środa, 13 listopad 2013 04:28

Tam gdzie rzekę nazywają morzem (1)

Gdy mój mąż powiedział, że w tym roku pojedziemy na wakacje w góry Chic-Choc (czyt. Szik-Szok), myślałam, że ze mnie żartuje. Spojrzałam na niego z powątpiewaniem, a on dodał, że nazwa ta pochodzi z języka plemienia Mi'kmaq (czyt. Mik-Mak). Zaraz sprawdziłam, czy takie góry rzeczywiście istnieją. Otóż okazało się, że istnieją.

Już wcześniej myśleliśmy o tym, żeby wybrać się nad Rzekę Św. Wawrzyńca w miejsce, gdzie uchodzi ona do oceanu, dojechać samochodem do Gaspé. Jest to miejscowość oddalona od Toronto o 1500 kilometrów. Pierwszy raz czekała mnie tak długa trasa. W warunkach europejskich byłoby to równoznaczne przejechaniu z Warszawy do Paryża.


Góry Chic-Choc znajdują się w samym środku regionu turystycznego Gaspésie, na półwyspie o tej samej nazwie. Postanowiliśmy podzielić naszą podróż na trzy etapy. Najpierw, z noclegiem w Quebec City, dojechaliśmy do miejscowości Sainte-Flavie. Następnie udaliśmy się do Parku Narodowego Gaspésie (Parc national de la Gaspésie) i na koniec spędziliśmy kilka dni w Parku Narodowym Forillon.
Rzekę Św. Wawrzyńca przekroczyliśmy w Quebec City. Dalej pojechaliśmy autostradą nr 20, która biegnie cały czas wzdłuż rzeki. Po drugiej stronie widać góry, które powoli odsuwają się, gdy rzeka robi się coraz szersza. Autostradę od rzeki oddziela pas łąk, trawy są kolorowe, kwitną żółte, różowe i fioletowe kwiaty, w pewnym momencie teren jest usiany naniesionymi głazami. Aż szkoda, że to autostrada i nie można się zatrzymać. Aby zrobić zdjęcie, jestem nawet gotowa złamać przepisy, ale nie ma gdzie – po prostu nie znajduję dogodnego miejsca, by się zatrzymać. A jak już znajduję, to widok nie jest taki ładny jak wcześniej.


W miejscowości Rimouski oddziela się droga nr 132, która dalej biegnąc wzdłuż wybrzeża, okala półwysep Gaspésie. Przebiega przez malownicze małe miejscowości. W tej okolicy zaczynają się już pojawiać latarnie morskie. Odbijamy do jednej z nich – w Pointe-au-Pere. Obok latarni znajduje się też łódź podwodna. Ze zdziwieniem stwierdzamy, że jest odpływ. Wskazują na to zarówno rośliny, jak i ślad poziomu wody na brzegu. A niby to jeszcze rzeka... Spacerujemy po skałach, które podczas przypływu znajdują się pod wodą. Dno jest właśnie kamieniste, tak samo zresztą jak plaża.
Do Sainte-Flavie docieramy wieczorem. Nocleg mamy zamówiony w małym pensjonacie Entre Chien et Loup. Miejsce spełnia wszelkie nasze oczekiwania. Pani gospodyni aranżuje nawet miejsce do spania dla Jacka. Pensjonat jest położony nad samą wodą, z tarasu patrzymy na zachód słońca. Przy okazji dowiadujemy się, że rzeka jest żeglowna, pływają nią do Montrealu wielkie statki handlowe.


W pensjonacie są tylko trzy pokoje w sumie na 6 osób. Ale choć małe, to ładnie, gustownie urządzone, niezagracone i czyste. Pewnym minusem może być łazienka na korytarzu, ale my jakoś nie mamy zastrzeżeń. Za to śniadania wspaniałe. Pani Brigitte serwuje wszystko świeże, naleśniki z owocami lub omlety podawane z pieczonymi ziemniakami, sery i najlepsze muffiny, jakie kiedykolwiek jadłam (z migdałami i brzoskwiniami).
Tak posileni ruszamy na zwiedzanie regionu. Zaczynamy od ogrodu botanicznego Jardins de Métis. Jest to największy ogród botaniczny w Ameryce Północnej. Zajmuje 90 hektarów. Rośnie tu 3000 gatunków roślin. Ogród założyła w latach 1926-1958 Elsie Reford. W Villi Estevan, w której mieszkała, obecnie znajduje się ekspozycja historyczna, działa też restauracja. Przed willą stoi zielony pickup z epoki. Jest wrzesień, ale wiele roślin wciąż kwitnie. Jacek z zaciekawieniem głaszcze hortensje i fioletowe floksy. Ja zwracam uwagę na część stylizowaną na wiejski ogród. Rosną w niej warzywa i kwiaty, jakie pamiętam z działki mojej babci – przede wszystkim sentymentalne nagietki i nasturcje.
Jadąc dalej, skręcamy do centrum Métis-sur-Mer. Zatrzymujemy się na parkingu przed kościołem i schodzimy na dół do plaży. Jacek ogląda morze – to znaczy rzekę, ale tutejsi mieszkańcy nazywają ją morzem. Morze wyrzuciło na brzeg pancerze krabów, znajduję nawet jeden kompletny.
Kolejną miejscowością jest Baie-des-Sables. Tutaj można zatrzymać się na parkingu nad brzegiem morza. Jest też sklep z wyrabianymi lokalnie serami. Kupujemy dwa gatunki, okazują się całkiem dobre.


Trochę ta turystyka jakby nie w naszym stylu... Zwykliśmy jednak brać dobytek i namiot na plecy i wypuszczać się na chociaż parę dni w góry, jak najdalej od cywilizacji. To chyba pozostawia takie wewnętrzne przekonanie, że dzień bez marszu jest jakiś niepełny. Dlatego i tutaj nie może zabraknąć chodzenia. W Saint-Ulric skręcamy w prawo na Saint-Leandre. W pobliżu miejscowości wytyczono szlaki piesze do wodospadu i groty, dojazd jest dobrze oznakowany (Sentiers la Grotte des Fées). Ostatnie 7 kilometrów trzeba pokonać utwardzoną drogą przez las.
Na początku wybieramy krótki szlak nad jezioro, potem robimy pętlę długości około 4 kilometrów. Główną atrakcją turystyczną jest tu wspomniana grota, w której widać warstwy geologiczne datowane na 500 milionów lat. Muszę przyznać, że grota nie robi na nas spodziewanego wrażenia, myśleliśmy, że będzie głębsza, tymczasem ma ona postać raczej skalnej wnęki. Za to wodospad jest malowniczy. Można podejść bliżej po kamieniach. Jest też punkt widokowy.


Dzień kończymy zasłużoną kolacją. Wybieramy restaurację w Sainte-Flavie mieszczącą się w centrum sztuki Marcela Gagnona. Z okien widać morze. Charakterystyczne dla tego miejsca są rzeźby postaci ludzkich. Mają bardzo prostą walcowatą formę. Jest ich 120. Stoją na plaży i wchodzą dalej w morze. W czasie przypływu niektórym widać tylko głowy.
Następnego dnia czeka nas przejazd w góry. Jedziemy jeszcze do winnicy Carpinteri. Mój mąż korzysta z możliwości degustacji tutejszych wyrobów, po czym dokonujemy zakupu. Nabyć można nie tylko wino – są też sery, oliwa, pomidory w słoikach i w formie przecieru oraz inne pikle. Kto kupi 12 butelek wina, dostaje trzynastą gratis. Ja mam jednak nietypową prośbę – pytam, czy dodatkową butelkę wina mogę zamienić na butelkę oliwy. Pan sprzedawca jest zaskoczony i musi zapytać szefowej. Ta na szczęście się zgadza.
Dalej podążamy drogą wzdłuż brzegu rzeki. Teren miejscami robi się bardziej pagórkowaty. W kilku miejscowościach rzeki uchodzą do "morza" – często są przy nich tabliczki informujące o występowaniu łososi. W Sainte-Anne-des-Monts pojawia się drogowskaz na Park Narodowy Gaspésie. Na dwa dni oddalamy się od Rzeki Św. Wawrzyńca. Zaszywamy się w górach Chic-Choc.


Góry Chic-Choc stanowią północną kontynuację Appalachów i znajdują się w zachodniej i środkowej części parku. Wschodnia część to pasmo górskie McGerrigle. Patrząc na mapę, łatwo rozróżnić oba pasma – Chic-Choc ciągną się równoleżnikowo, McGerrigle – południkowo. Charakterystyczne dla parku są płaskie szczyty i strome zbocza – formy te zawdzięczamy silnej erozji. Najwyższym szczytem jest Mont Jacques-Cartier (1268 m n.p.m. – znajduje się we wschodniej części parku narodowego). Ponad 25 szczytów przekracza wysokością 1000 metrów. Na kilku z nich i w dolinach można spotkać renifery.


Droga nr 299 dzieli Parc national de la Gaspésie na połowę. Przy drodze w środkowej części parku zbudowano schronisko Gite du Mont-Albert. Można w nim zatrzymać się na luksusowy nocleg, zjeść w restauracji lub dokonać zakupów w sklepie parkowym. My jednak skręcamy wcześniej. Kierujemy się do jeziora Cascapédia, nad którym mamy zarezerwowany nocleg w domku. Meldujemy się u strażników, kupujemy mapę i dostajemy klucz.
Jezioro Cascapédia to długa rynna, nasz domek i jeszcze trzy inne znajdują się przy jej północnym końcu. Z werandy widać wodę. We wrześniu po długim weekendzie nie ma wielu turystów. Jestem zaskoczona naszym noclegiem. Wnętrze przestronne, czyste, łóżka raczej nowe, materace niewygniecione. Prysznic, toaleta, fotele, stół, krzesła... Nie przypuszczałabym, że w domku w górach można mieć takie wygody. A tu woda zimna osobno, ciepła osobno, piec na drewno, piec na propan, kuchnia na propan, światło na propan, ba – jest nawet lodówka na propan! Aż sobie zajrzałam z tyłu, żeby zobaczyć, jak dochodzą do niej kabelki. Szły z... czujnika czadu! Ale czad! Widzę, że w Kanadzie to cała turystyka się na propanie obsługuje.


Do tego wyposażenie kuchni – talerze płytkie, głębokie, małe, duże, szklanki, filiżanki, kieliszki, garnki, ekspres do kawy, prasa do puree, czajnik, suszarka do naczyń, dzbanek, utensylia najróżniejsze, niektórych nawet w domu nie mam. Nie nawykłam do czegoś takiego. Dla mnie standard to palnik i butla, menażka, łyżka, mała deska do krojenia, ściereczka – i tyle. Więcej nigdy nie brałam, bo chodziliśmy z plecakami i trzeba było wszystko codziennie ze sobą nosić. A tu w takim domku można spokojnie przez tydzień mieszkać i sobie dogadzać.
Do każdego domku przypisana jest łódka wiosłowa. Przy drzwiach wiszą kapoki, stoją oparte wiosła. Mój mąż miałby ochotę popływać, ja odnoszę się do tego pomysłu z pewną rezerwą. Rozpakowujemy się, wychodzimy na krótko nad jezioro. Jest już po południu, ale podjeżdżamy jeszcze do szlaku do Jeziora Amerykanów (Lac aux Américains). Jest łatwo dostępne – od parkingu wystarczy przejść 1,3 kilometra, a zdjęcia znad niego są w każdym przewodniku. Trochę szkoda, że akurat jest pochmurno. Jezioro okalają strome zbocza. Gdy wracamy, zaczyna kropić.
Następnego dnia niestety wita nas deszcz. Takie były też prognozy. Czekamy, aż się trochę przetrze. Poprawa następuje po południu. Wyszukaliśmy kilka krótszych tras, które jednak prowadzą na szczyt, skąd jest szansa na widok. Decydujemy się ruszyć na Pic du Brulé – szlak zaczyna się przy jeziorze Cascapédia, niedaleko naszego domku. Trasa prowadzi przez las. Po jakichś 2 – 2,5 kilometra znów zaczyna kropić. Próbujemy iść dalej z nadzieją, że może zaraz przestanie. Niestety nie przestaje. Jacek zasypia w nosidełku, deszczyk mu szumi. Żeby nie wracać tak samo, skręcamy w szlak zimowy dla narciarzy biegowych. Latem jest on nieuczęszczany, porasta go trawa, mamy mokre spodnie i buty. Ale to nic – możemy je przecież wysuszyć przy naszym propanowym piecyku! Nawet "Goniec" się w tym suszeniu przydaje.
Wieczorem chmury nieco się podnoszą, słońce zachodzi kolorowo. Wybieramy się kawałek samochodem do wieży widokowej przy Lac Paul i po drodze udaje nam się zobaczyć dwa łosie.


Kolejnego dnia powtórka z rozrywki. Rano deszcz, koło południa wyjście. Cel – Pic de l'Aube. Gdy wyruszamy, nawet słońce świeci i widać niebieskie niebo. Jesteśmy pełni optymizmu. Idziemy ładną doliną, szumi potok, nawet Jacka na mostku przewijamy. Droga pnie się do góry, nabieramy wysokości, widać, że dochodzimy do przełęczy, z której mamy nadzieję, że już będzie coś widać. Trasa ma niecałe 6 kilometrów w jedną stronę. A tu po jakichś 4 – 4,5 kilometra znów pogoda się psuje. Czekamy pod drzewem, ale nic nie przechodzi. Pada coraz mocniej. Czyli znów trzeba wracać.
A następnego dnia już ruszamy dalej, opuszczamy Park Narodowy Gaspésie. Pakujemy się, oddajemy klucz. I planujemy, żeby tu wrócić za rok. Szlaki są ładne i rozsądnej długości, gdy trzeba nosić dziecko w nosidełku. Na razie jednak góry Chic-Choc pozostają dla nas niezdobyte.
Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.