Co w takim parku można robić przez tydzień? Już spieszę z odpowiedzią…
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/7177-park-narodowy-gaspesie-w-krainie-%c5%82osia#sigProId035ce8c643
***
Piątek
Ruszamy w drogę. Najgorszy odcinek to niestety przejazd przez Ontario. Nasi kierowcy czują szczególną odrazę do prawego pasa. Jak widać, każdy uważa, że akurat wyprzedza. Za rzadko jeżdżą do Quebecu. Tam panuje zupełnie inny styl – żeby nie powiedzieć kultura – jazdy. Po prostu lewy pas służy do wyprzedzania. I dzięki temu, że najczęściej jest pusty, można na niego zjechać i bez obaw ustąpić miejsca kierowcy, który wjeżdża na autostradę i musi włączyć się do ruchu. Wszystko przebiega płynnie i gładko. Sama przyjemność. Mijamy Montreal i Quebec City, około 22.00 zatrzymujemy się w motelu Sympathique w miasteczku Montmagny. Wynik: 870 kilometrów.
Sobota
Drogi ciąg dalszy. Mój ulubiony odcinek to ten za Riviere-du-Loup, gdzie kończy się autostrada nr 20, a zaczyna droga nr 132, która biegnąc wzdłuż brzegu, okrąża cały półwysep Gaspesie. Widoki wspaniałe. Jeszcze zbiera się na deszcz, nadciągają spektakularne ciemne i ciężkie chmury. Słońce przeciska przez nie pojedyncze promienie.
Zatrzymujemy się w Rimouski na zakupy spożywcze i przy latarni Pointe-au-Pere. Obok latarni stoi łódź podwodna Onondaga. Kupujemy bilety na zwiedzanie łodzi i wejście na latarnię. Popełniamy błąd, że zaczynamy od łodzi. W środku superciasno, a ludzi pełno, stoją jeden za drugim i przesuwają się w żółwim tempie wsłuchani w historie płynące ze słuchawki elektronicznego przewodnika. Specjalnie się nie dziwię, że Ania po 10 minutach ma dosyć, co głośno manifestuje. Tłumy się rozstępują i przechodzimy we dwie przez łódź w ekspresowym tempie. Rafał i Jacek lepiej wykorzystują swoje bilety. Z latarni rezygnujemy, widzimy że na górze też jest tłoczno.
Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do naszego domku nad jeziorem Cascapedia w zachodniej części parku. Dziś niedużo, 450 kilometrów (cała droga z Toronto: 1320 km).
Niedziela
Od rana deszcz. Z braku innej możliwości jedziemy do centrum informacyjnego, kupujemy mapę szlaków, bluzy parkowe, sprawdzamy pogodę (tylko tu mamy dostęp do Internetu). Wracamy na drzemkę dzieci i obiad. Zaczyna się przejaśniać, więc ruszamy na szlak – na górę Ernesta Laforce’a. Niby krótki (4,5 km) i łatwy (155 m przewyższenia), ale za to pełen wrażeń. Pierwsza połowa drogi w lesie, soczyście zielonym po deszczu. Potem ścieżka coraz częściej prowadzi po odkrytym terenie. W pewnej chwili zaczyna delikatnie kropić i nad górami pojawia się tęcza.
Gdy myślę, że już więcej nic ciekawego nam się nie przytrafi, mój mąż zatrzymuje się. Pierwszy łoś! Stoi niemal przy ścieżce w gąszczu paproci. Bardziej jest zainteresowany swoją kolacją niż naszą obecnością. Kilka kroków dalej kolejny przeżuwa swój wieczorny posiłek. Nawet możemy sobie zrobić zdjęcie z łosiem! Lepsze niż z parkowego prospektu. Tak mijamy jeszcze dwa łosie, a bliżej szczytu widzimy następne trzy w dolinie. Tatusiu, dlaczego tamten łoś ma dwie głowy?, pyta Jacek. Ale on nie ma dwóch głów, to dwa łosie, tylko stoją jeden za drugim.
Słońce zaczyna chować się za horyzontem. Zapowiada się jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie widziałam w górach. Nie chcę się spóźnić i niemal biegnę na platformę widokową. Opary unoszą się nad lasami. Niebo jest czerwono-pomarańczowo-różowe. Świeże zielone trawy, jeszcze wilgotne po deszczu, kładą się na wietrze. Wspaniałe widowisko.
Po tym spektaklu zaczynamy schodzić. Przez ścieżkę przechodzi jeszcze klępa z małym łoszakiem. Po jakichś 10-15 minutach orientuję się, że zostawiłam na górze filtr polaryzacyjny, kupiony tuż przed wyjazdem. Trwa walka wewnętrzna, ale się wracam. To dopiero początek wyjazdu, szkoda by było. Wracam prawie po ciemku.
Poniedziałek
Dzisiaj dzień ze słońcem. Próbujemy czegoś trudniejszego. Wybór pada na górę Josepha Fortina. Szlak długości 9,8 km, 490 m przewyższenia. To już coś. Na sam szczyt nie trzeba jednak iść, nieco wcześniej można odbić na punkt widokowy La Falaise – i tak właśnie robimy. Szlak jest dość trudny, z dwóch przyczyn. Po pierwsze, na podejściu chyba nie ma żadnego fragmentu, kiedy szłoby się choć przez chwilę w dół lub chociaż po płaskim. Ciągle mniej lub bardziej pod górę. Do tego kamienie, i to niemałe. Mnie się idzie nieźle, mam tylko aparat i mały plecak, ale Rafał niesie na plecach Anię (choć on nigdy nie narzeka i moim zdaniem jest nie do zdarcia), a Jacek idzie sam. Dzielnie wspina się po kamieniach, ale chwilami mu ciężko. Widok z góry jest oczywiście nagrodą za wszelkie trudy. Siedzimy sobie w punkcie widokowym sami. Ilość turystów na całej trasie śladowa.
Gdy tylko ruszamy z parkingu, zmęczony Jacek zasypia. Jedziemy więc do Sainte-Anne-des-Montes, najbliższej miejscowości, po benzynę. Trochę jej zużywamy, park jest duży, od naszego domku do centrum informacyjnego mamy 25 km. Stamtąd jeszcze dojeżdżamy do szlaków. Nie wiadomo, kiedy nabijamy kilometry.
Wtorek
Szaro i deszczowo. Ale szkoda czasu na siedzenie w domku. Jedziemy chociaż do wodospadu na rzece Sainte-Anne, zaraz za centrum informacyjnym. Do wodospadu od parkingu jest tylko kilka kroków, potem idzie się kawałek wzdłuż Rzeki św. Anny. Dzieci wrzucają kamienie do wody. Deszcz jakby ustaje. Mamy 2,5 kilometra do wodospadu Diable. Ścieżka cały czas biegnie przez las przy rzece. Ruszamy. Najwyżej będziemy zawracać. Ale wcale nie musimy. Przechodzimy przez jeden most, przez drugi. Potem kawałek podchodzimy i już patrzymy na wodospad. Znajduje się w pewnej odległości i jest całkiem wysoki. Szumi głośno.
Po obiedzie pogoda się poprawia, więc znów wsiadamy w samochód i wybieramy się nad Jezioro Amerykanów. Szlak jest krótki i praktycznie po płaskim, 1,3 km w jedną stronę. Jezioro polodowcowe, przejrzyste, otoczone górami wysokości przekraczającej 1100 m n.p.m. Nazwa pochodzi od narodowości dwóch botaników, którzy eksplorowali i opisywali to miejsce na początku XX wieku. Przy jeziorze znajduje się tablica informacyjna. Największe wrażenie robi na mnie zdjęcie biwaku ekspedycji z 1906 roku. Namiot wygląda jak plandeka narzucona na kilka patyków. Bez porównania z dzisiejszymi. A do tego dochodziły ciężkie koce, ubrania, sprzęt badawczy… Po drodze patrzę, jak niesamowicie gęsty jest ten las. Pewnie torowali sobie ścieżkę maczetą metr po metrze…
Teraz mamy wygodną dróżkę, Ania nawet wraca sama od jeziora do samochodu. To jej pierwszy szlak, który pokonała na własnych nogach. I jeszcze wypatrzyła zająca. A jadąc do jeziora Cascapedia, spotkaliśmy na drodze trzy łosie.
Środa
Słoneczny ranek skłania nas do poznania najbliższej okolicy – czyli jeziora Cascapedia. Mamy do dyspozycji łódkę wiosłową. Podejrzewam jednak, że wiosłowa jest tylko z nazwy i użytkownicy tego typu sprzętu raczej dokładają silnik niż używają siły mięśni. Szalupa niestety okazuje się mało przyjemna w prowadzeniu, ale przepływamy jezioro tam i z powrotem, łącznie z 8 kilometrów. Dzieciom się podoba, bo mogą wstawać i chodzić, a łódce nie robi to praktycznie żadnej różnicy. W połowie jeziora zatrzymujemy się przy pomoście przy kempingu Nenufar. W wodzie leniwie przemieszczają się pijawki – dość duże, pewnie tak wyrosły na łosiach. Na końcu jezioro się zwęża, nurt staje się wyraźniejszy, aż ciężko zawrócić. Nasza Cascapedia łączy się z drugim jeziorem – Małą Cascapedią, a stamtąd dalej wypływa rzeka, również Cascapedia.
Zastanawiamy się, gdzie iść po południu. Patrzymy na mapę, porównujemy szlaki letnie i zimowe… Zwracamy uwagę na Mines Madelaine. Sądząc po rzeźbie terenu, widoki mogą być ciekawe.
Skręcamy przy centrum informacyjnym i jedziemy jeszcze z 10 kilometrów drogą asfaltową. Widać, że asfalt nie jest nowy, nawet nie 10-15- letni, tylko starszy, bo na brzegach zaczyna go wchłaniać las. Gdzieniegdzie widać powyginane i pordzewiałe bariery ochronne, a także ślady linii oddzielającej pasy. Ale przez cały czas towarzyszą nam słupy elektryczne. W końcu dojeżdżamy do końca drogi. Jest tam domek na 16 osób z prądem, ogrzewaniem, WC i prysznicem, użytkowany przede wszystkim zimą. Dobrze utrzymany, otwarty, więc możemy zajrzeć. Teren wygląda postindustrialnie, lekko pofałdowany, wysypany żwirem. Jak się popatrzy na zbocza, to widać, którędy biegną drogi. Idziemy według tego, jak na mapie jest rozrysowany szlak zimowy. Oznaczeń w terenie brak, ale droga jest wyraźna. Sądząc po śladach na krzakach, co jakiś czas może nią przejeżdżać jakiś quad.
Robi się ciemno, więc musimy zawrócić. Potem sprawdzamy, że w tym miejscu znajdowała się kopalnia rudy miedzi. Złoża odkryto w 1964, wydobycie rozpoczęto oficjalnie 12 września 1969 roku, trwało do stycznia 1977.
Czwartek
Szaro i deszczowo. Jedziemy zrobić pranie do centrum informacyjnego (trochę mnie dziwi, że na tak duży park turyści mają do dyspozycji tylko jedną pralkę). Czekając na zakończenie cyklu, dzwonimy do rodziców i patrzymy, czy w Sainte-Anne-des-Montes przypadkiem nie ma innej pralni. Okazuje się, że jest, więc jedziemy tam wstawić suszenie. W międzyczasie kupujemy zupę w Timie Hortonsie i idziemy do akwarium Exploramer. Niestety, wchodzimy 25 minut przed zamknięciem. Jeden z pracowników oferuje, że oprowadzi nas w błyskawicznym tempie i da nam podotykać różne morskie stworzenia. Do macania są homary, kraby różnych gatunków, rozgwiazda i – dla mnie gwóźdź programu – ogórek morski (sea cucumber)! Wygląda zupełnie jak kiszony, tylko taki większy, jak na zupę ogórkową. No i może w dotyku bardziej podobny do ślimaka.
Piątek
Wstajemy rano z zamiarem zdobycia najwyższego szczytu – Góry Jacques’a Cartiera, jedynego miejsca na południowym brzegu Rzeki św. Wawrzyńca, w którym żyją karibu. Wstęp na górę jest limitowany. Turystów z parkingu na początek szlaku przewozi autobus, który odjeżdża co pół godziny między 10.00 a 12.00. Ten sam autobus zwozi wszystkich z powrotem między 2.15 a 4.00. Ostatnim kursem jedzie pracownik parku, który sprawdza, czy nikt nie został. To wszystko dlatego, by karibu mogły sobie żerować w spokoju podczas krótkiego lata.
Jako że jesteśmy z dziećmi, chcemy zdążyć na pierwszy autobus i wracać ostatnim. Góra Jacques’a Cartiera znajduje się we wschodniej części parku, prowadzą do niej dwie drogi. Jedna ma 42 kilometry, druga – 25. Rzecz jasna wybieramy tę drugą. Początek jest ten sam co do Mines Madelaine, jedziemy asfaltem, potem droga jest po prostu utwardzona, ale w niezłym stanie. 8 kilometrów przed parkingiem szlaban. Nie ma żadnej tabliczki i widać, że inni go objeżdżali. 6,5 kilometra dalej dowiadujemy się, dlaczego został ustawiony. Nie ma mostu, pewnie rzeka go zabrała. Na całej szerokości drogi po prostu jest dziura. Mamy 1,5 km do celu i musimy zawrócić.
Odkładamy wycieczkę na następny dzień i wybieramy bliższy cel – górę Olivine. Niby niewysoka (670 m n.p.m.), ale z góry widok we wszystkich kierunkach. Byłby widok, gdyby nie chmury. Na początku jeszcze trochę widać, ale potem momentami jest zupełnie biało. Po wczorajszym deszczu szlak jest błotnisty i śliski. Robimy pętlę wokół jeziora położonego przy zachodnim zboczu góry, odbijamy też na chwilę do domku-schronu, by zjeść kanapki. W samochodzie liczymy, że zrobiliśmy 12 kilometrów. To rekord Jacka.
Sobota
Otwieram oczy i widzę mgłę za oknem. Na szczęście z minuty na minutę opar się podnosi. Powoli ukazuje się błękitne niebo i białe pnie brzóz na przeciwległym brzegu jeziora. Po śniadaniu dopakowujemy się – dzisiaj opuszczamy park. Tym razem nie szukając skrótów, jedziemy na parking pod Górą Jacques’a Cartiera. Udaje nam się zdążyć na autobus o 10.30. Nie ma wielu chętnych.
Jak dla mnie szlak jest łatwy. Przede wszystkim jest stosunkowo krótki, co to jest 8,3 km. Przewyższenie wynosi 465 metrów, ale drogi jakoś szybko ubywa i idzie się przyjemnie. Na początku doliną, do przełęczy, z której można zejść nad niewielkie jeziorko, a potem zakręt w lewo i w górę na gołoborza. Po drodze ustawiono jeszcze tablice informujące o życiu karibu, można dotknąć tropów i sztucznych odchodów. Jedna w ciekawy sposób pokazuje, jak słaby wzrok mają te zwierzęta. Na Cartierze są tylko skały i porosty. I schron w formie wieży o słusznej nazwie Eole (grecki bóg wiatru). Pogodę mamy wspaniałą, słońce delikatnie przygrzewa, niebo z pojedynczymi chmurkami – tylko iść i robić zdjęcia. Musimy jednak pilnować czasu. Z jednym krótkim przystankiem schodzimy do autobusu, kilkanaście minut przed 16.00. Nie jesteśmy ostatni.
***
W drodze powrotnej w którymś momencie mój mąż filozoficznie zauważa, że niektórzy jadąc na wakacje, starają się przenieść swoje codzienne życie tam, dokąd jadą, nie dopuszczają do siebie myśli, że mogą potrzebować niewiele. Dlatego ledwo się mieszczą do swoich vanów i bagażników dachowych. A potem połowę czasu spędzają na gotowaniu dwudaniowych obiadów z deserem i kawą.
W Parku Narodowym Gaspesie każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnicy gotowania na wczasach – dobrze wyposażone domki i krótkie szlaki z widokami, a ci spragnieni oderwania od codzienności – możliwości wybrania się na kilkudniową wędrówkę z noclegami w prostych chatach położonych w wyjątkowych miejscach. Dla wszystkich – prawdziwe górskie widoki i łosie gwarantowane.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak