Niedaleko latarni morskiej znajduje się centrum informacyjne, a w mieście – centrum historyczne. Wytyczono też wiele szlaków. Chodzimy po ścieżkach, przyglądając się, jak ukształtowany jest teren, i starając się odgadnąć, gdzie kiedyś toczyło się życie. Archeolodzy znaleźli tu ślady co najmniej 50 domów. Na otwartych przestrzeniach wypatrujemy karibu. Przy szlakach w trzech miejscach ustawiono rzeźby przedstawiające codzienne życie Paleoeskimosów Dorset. Sceny przedstawiają wyprawianie skór, Eskimosa płynącego canoe oraz polowanie na foki. Udało nam się dotrzeć do wszystkich trzech.
Po szlaku czas gdzieś się ogrzać. Jedziemy więc na rybę do restauracji Anchor Cafe. Gdy wysiadamy z samochodu, uderza nas ostry portowo-rybny zapach. Zamawiając, musimy dobrze wytężać słuch, bo pani kelnerka ma silny tutejszy akcent. Rozmowa z tubylcami na Nowej Fundlandii często jest wyzwaniem. Śmieję się, że potem to aż czuć, jak uszy bolą z wysiłku. Dobrze, że jest nas dwoje – każdy coś tam zrozumie i potem można poskładać ostateczną wersję. Po jedzeniu ruszamy jeszcze na krótki spacer po porcie. Robię zdjęcia tradycyjnych pułapek na homary. Jacek z zainteresowaniem przygląda się, jak jeden z rybaków sprząta swój kuter. Układa liny i myje pokład wężem.
Przed powrotem robimy też szybkie zakupy. W sklepie sprzedają też lody. Kupujemy dla siebie, a dla Jacka prosimy, jak zawsze, o sam wafelek. Pani jest zdziwiona i zasmucona, że dziecko nie dostanie loda. Pyta, czy może mu nałożyć chociaż trochę. W ten sposób w Port au Choix Jacek je swojego pierwszego loda. Ale potem, gdy go pytamy, czy następnym razem chciałby mieć loda do lizania czy wafelek, wybiera wafelek.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/6785-odkrywamy-now%c4%85-fundlandi%c4%99-paleoeskimosi-kolorowe-domki-i-kawa%c5%82ek-wieloryba#sigProId4103fb972d
Dzień 12
Kolejny dzień to dzień powrotu. Czeka nas długa droga – 560 kilometrów. Dzieciaki na szczęście dobrze znoszą jazdę. Dojeżdżamy na nocleg do hotelu w Clarenville z dwoma przystankami.
Pierwszy na jedzenie w miejscowości Badger (po niecałych 300 km), w restauracji Badger Diner. W przewodniku czytamy, że miejsce było nagrodzone za najlepsze Fish&Chips, ale jak dla mnie danie niczym się nie wyróżnia. W moim rankingu nowofundlandzkich restauracji faworytem pozostaje Addy’s w Twilingate.
Drugi postój mamy w Gander (po kolejnych 120 km), w muzeum lotnictwa. Znajduje się przy autostradzie i ze względu na eksponaty ustawione na zewnątrz trudno go nie zauważyć. Poza tym muzeum mieści się w budynku, z którego wystaje ogon samolotu DC-3 z lat 30. Dziób z kokpitem znajduje się po przeciwnej stronie, można do niego zajrzeć, zwiedzając muzeum.
North Atlantic Aviation Museum powstało w 1996 roku i przede wszystkim pokazuje znaczenie miasta dla rozwoju lotnictwa transatlantyckiego. Po drugiej wojnie światowej Gander było głównym punktem tankowania dla wszystkich samolotów latających z i do Europy. Tutaj też od 1974 roku testowano concorde’a. Eksponaty zgromadzone w muzeum pochodzą z lat 1935–2001, opowiadają o Gander jako o strategicznej bazie podczas drugiej wojny światowej, o tym jak miasto stało się „skrzyżowaniem świata” oraz co się tu działo w kolejnych dniach po 11 września 2001 roku, kiedy po atakach terrorystycznych samoloty pasażerskie były kierowane na inne lotniska. W Gander znalazło się wówczas 6700 osób. To niemało, biorąc pod uwagę, że miasto liczyło 9600 mieszkańców. Oczywiście nie dało się wszystkich rozmieścić po hotelach. Mieszkańcy starali się jak mogli, by wszystkich przyjąć. Potem Lufthansa nazwała jeden ze swoich airbusów 340 „Gander/Halifax”, by podziękować dwóm miastom za okazaną pomoc. Wydarzenia stały się też tematem książki, słuchowiska radiowego, musicalu i filmu.
Na zewnątrz budynku ustawiono kilka maszyn. Są tu myśliwiec F-101 Voodoo, lekki bombowiec i samolot zwiadowczy Lockheed Hudson, samolot pożarniczy „Canso” (przerobiony PBY Catalina), dwupłatowiec z lat 30. De Havilland Tiger Moth i mały samolot pasażerski Beechcraft Model 18-S.
Nie ma się co dziwić, że po takich atrakcjach Jacek i Ania grzecznie dojeżdżają na nocleg do Clarenville.
Dzień 13
Niemal od początku wyjazdu Jacek mówi, że chce zobaczyć maskonura. Szczególną sympatią do tych niewielkich ptaków z grubymi, krótkimi dziobami, których łacińska nazwa oznacza „braciszka arktycznego”, zapałał po pobycie w pensjonacie Puffin’s Landing w Bonaviście. Czas więc spełnić jego marzenie.
Maskonury będziemy obserwować w rezerwacie Witless Bay, znajdującym się 35 kilometrów na południe od St. John’s. Najpierw jednak meldujemy się na kempingu w Parku Prowincyjnym La Manche, kilkanaście kilometrów na południe za zatoką Witless. Miejsce, które dostajemy, gdy mówimy, że jesteśmy z namiotem, niezbyt nam się podoba. Jest bardzo małe i do tego trudno na nim znaleźć kawałek płaskiego terenu. Robimy rundę po kempingu i stwierdzamy, że zdecydowanie króluje tu żwir. Trudno, przeżyjemy. Ale nie rozkładamy namiotu, tylko szybko robimy coś do jedzenia i ruszamy dalej.
Rezerwujemy rejs w Molly Brown Whale-Puffin Tours. Statek jest mały, oprócz nas i dwuosobowej załogi płynie jeszcze jedna para. Z tamtej dwójki z rejsu korzysta właściwie tylko chłopak – dziewczyna dostaje choroby morskiej i siedzi na rufie, czekając, kiedy ta impreza się już skończy. My zajmujemy miejsca na dziobie, tam gdzie najbardziej chlapie. Pogoda piękna, słońce świeci, na niebie ani jednej chmurki. Oczywiście chłodno, w końcu jesteśmy na wodzie.
Pływamy wokół wysp należących do rezerwatu Witless Bay. Sezon lęgowy ptaków trwa od 1 kwietnia do 1 września. Zwierząt są tysiące, gniazda jedno przy drugim. Jest tu największa w Ameryce Północnej kolonia maskonurów atlantyckich – ponad 260 000 par. Maskonury mieszkają w norach w ziemi. Mniej skaliste wyspy są całe podziurawione. Ptaki są mniejsze, niż się spodziewałam. Krępe i komiczne, latają może nieco chaotycznie, gdy lądują, wydaje się, że zaraz się rozbiją o ziemię, ale za to wspaniale nurkują. Oprócz maskonurów na wyspach gniazdują też nawałniki duże (nawałniki Leacha). Kolonia liczy 620 000 par, jest drugą największą na świecie. Poza tym nad naszymi głowami latają tysiące mew trójpalczastych i smukłych nurzyków z czarnymi głowami i grzbietami.
Na koniec trafia nam się jeden wieloryb – płetwal karłowaty (minke whale). Pojawia się tylko na chwilę i tylko mnie się udaje go zobaczyć. Potem Jacek mówi, że mama widziała kawałek wieloryba.
Po rejsie zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Tors Cove. Parkujemy przy kościele i idziemy na krótki spacer fragmentem East Coast Trail. Szlak jest piękny, schodzimy po porośniętym wysoką trawą zboczu na nadbrzeżne łąki, a następnie – na kamienistą plażę. Wszędzie świeża zieleń, widać wyspy, wokół których pływaliśmy. Dwie inne, nienależące do rezerwatu, znajdują się blisko brzegu. Pasą się na nich owce.
East Coast Trial ciągnie się wzdłuż wschodniego wybrzeża półwyspu Avalon, na którym leży m.in. St. John’s. 265 kilometrów jest dobrze oznakowane, oprócz głównego szlaku wyznaczono też wiele bocznych. Do tego dochodzi jeszcze 275 kilometrów nieoznakowanych odcinków.
Wracamy na pole namiotowe, a tu – niespodzianka. Nie powiem, że niemiła. Nasze małe i pochyłe miejsce jest zajęte. Osoby, które rozbiły na nim namiot, przyjechały pewnie już po zamknięciu parkowej recepcji. Nie będziemy ich przeganiać. Rozbijamy się gdzieś indziej – nowe miejsce jest większe i równiejsze, ale częściowo wysypane jest żwirem. Na szczęście to tylko jedna noc.
Dzień 14
Na koniec dwutygodniowego wyjazdu zostaje nam szybkie zwiedzanie stolicy Nowej Fundlandii, St. John’s. Jedziemy oczywiście na królujące nad miastem Signal Hill. To strategiczny punkt obronny od XVII wieku do drugiej wojny światowej oraz miejsce, gdzie Guglielmo Marconi w 1901 roku po raz pierwszy odebrał sygnał telegraficzny (nadajnik znajdował się w Poldhu w Kornwalii). Była to litera „S”, w alfabecie Morse’a trzy kropki. Złośliwi twierdzili, że mógł to być tylko efekt zakłóceń atmosferycznych, jednak Marconi zdołał w ciągu roku udoskonalić swój wynalazek na tyle, że mógł przesłać normalny telegram. Zanim jeszcze wynaleziono telegraf, na wzgórzu wywieszano flagi, które oznaczały różne wiadomości.
Stojąca na szczycie Cabot Tower to chyba najpopularniejszy zabytek w mieście. Powstała w latach 1897–1901 dla upamiętnienia 400. rocznicy dopłynięcia Johna Cabota na wyspę i 60. rocznicy panowania królowej Wiktorii.
Ze szczytu rozciąga się wspaniały widok na miasto. Jacek pokazuje startujące samoloty. Patrząc na południowy wschód, jak na dłoni widać latarnię morską Cape Spear (najdalej wysunięty na wschód punkt Ameryki Północnej).
Zjeżdżamy na dół i idziemy na spacer po porcie. Chcemy też wejść do muzeum pociągów, ale niestety jest już zamknięte. Kilka razy zatrzymujemy się w centrum, by zrobić zdjęcia kolorowym wiktoriańskim domom. Zastanawiam się, czy jest jakiś urzędnik dbający o to, by kolory się nie powtarzały. Barwne rzędy wiją się w górę i w dół wzdłuż wąskich ulic, nie wiadomo na którym budynku oczy zatrzymać. Domki – zwane Jellybean Houses – są częstym motywem na skrzynkach na listy. Chciałabym mieć taką skrzynkę, ale po pierwsze – mieszkamy w bloku, po drugie – lecimy samolotem, więc nie będę jej wiozła. Zadowalam się magnesem na lodówkę i drewnianymi podkładkami pod kubki z motywami kolorowych domków.
Dwa tygodnie na Nowej Fundlandii wieńczymy tradycyjnie stekiem w restauracji The Keg, po czym udajemy się na nocleg do Petty Harbour, maleńkiego miasteczka położonego w zatoce 15 kilometrów na południe od St. John’s. Zarezerwowaliśmy domek Caplin Cottage. Maleńki, na stromym wzgórzu. Dojazd samochodem do niego to nie lada wyczyn. Nachylenie terenu wynosi chyba z 45 stopni. Zastanawiam się, czy nasz wypożyczony jeep compass sobie z nim poradzi. W połowie drogi jest jeszcze zakręt pod kątem prostym w lewo. A uliczka oczywiście wąska. Na szczęście jakoś się udaje.
Dzień 15
Dzisiaj żegnamy się z Nową Fundlandią. Samolot mamy o 12. Wynosimy rzeczy i idę po samochód, by po raz ostatni z duszą na ramieniu podjechać pod domek. W drodze powrotnej chcę jeszcze zatrzymać się, by zrobić zdjęcie miasteczka. I tu niespodzianka – nie ma aparatu. A w pokrowcu były też paszporty i pieniądze. Szybko wracamy. Mamy szczęście, że właściciel domku powiedział nam, żebyśmy zamknęli drzwi tylko na klamkę. Więc teraz bez problemu możemy jeszcze raz wejść.
Gdy wsiadamy do samolotu, słońce pięknie grzeje. Aż by się chciało dłużej zostać. Ale w głowach układamy już sobie nowe plany – na przyszły rok. Wiemy, że tu wrócimy. Że na tej kanadyjskiej ziemi znaleźliśmy swoje miejsce.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak